I wstały z popiołów
zimne jak lód - szkielety.
Nagimi kośćmi świeciły ponuro,
chwytajac moje spojrzenie
w swoje puste oczodoły.
Krążyły wokol mnie
w korowodzie złudzeń,
trącając mnie raz po raz
szpakoowatymi rękoma.
Nie widziały nic poza
cieniem wlasnych wątpliwosci.
Jeden uśmiechnął sie
do mnie, w gescie rozpaczy.
Widziałam ślad jego duszy,
która rozsypala sie w proch
jak stare spróchniałe drzewo
niszczone od wieków wilgocią.
Powtarzając dwa słowa
zaczęły zjadać same siebie.
"Śmierć nadchodzi" - mówiły
Strachem zaszczute jak psy.
I spadły z drzew liście
w locie gnijąc i znikając.
Z różą przeznaczenia w dłoniach
przyszła Śmierć, z uśmiechem
rzuciła mi pod nogi płatek róży.
Pozdrowiła mnie spojrzeniem
i odeszła zostawiając za sobą
wizję zniszczenia, której
zwykły człowiek nie podoła.