Kleszcz
W dzień słoneczny, gdzieś na łące,
Pod chmurami, za lasami
Rodzą się kleszczy tysiące,
Co się zwą pasożytami.
Małe, lekkie jak aksamit.
Miękkie jak te ptasie pióra.
Przesławne ukąszeniami
Pod napleta i naskóra.
Chitynowe pancerzyki,
Nogi jak u baletnicy.
Lubią łapać za kolczyki
I lgną się do potylicy.
Wypieszczą Cię odnóżami,
Jak kochanka pocałują.
Zasiadając pod stawami
Wnet na Tobie zaucztują.
I podrapią i ukąszą,
I ze śliną krew zmieszają,
I powoli z żył Twych sącząc
Powolniej się powiększają.
Nadymają się jak balon
Przytwierdzone gdzieś pod moszną.
Wypijając krwi Twej galon
W końcu u stóp Twoich spoczną.
I zostawi Cię kochanka,
Co przy Twoim była boku
Witając Cię o porankach
I żegnając w nocach mroku.
Niech nie smuci Cię rozstanie
Pod bielą konarów brzozy,
Bo przypomną Ci kochanie
Rącze krętki boreliozy.
Kiedy znudzi bycie samym
I gdy boli upływ czasu,
Rozstania zagoi rany
Powrót do letniego lasu.
I uściska Twoje lica
Rozkochana w Twojej limfie
Dojrzała, piękna samica
I zapomnisz tamtą nimfę.
I znów porwą ciało w tany
Te aparaty gębowe
I znów całkiem rozebrany
Poznasz dary odkleszczowe.