Słońce pocałunkami Osusza łzy poranka Wokół ciszy wszechobecnej Kwili ptaszyna z lękiem...
Przystaje spoglądając nieśmiało Na wykwintne danie wysypiska Domostwa brata swego Skuszona zaproszeniem ciszy Ucztować zaczyna...
Oprzeć się tym wspaniałościom...jak można?! Ten kubek po jogurcie - palcem wylizuje I puszkę po rybach I węglowodany - to nic że spleśniałe Jeszcze na tych kościach - trochę zostało
Zastygłam za szybą z przerażenia Krzyk mego serca w krtani uwiązł Boże !!! ratuj przed dalszą drogą do piekła Nie mnie! Tę ptaszynę niczemu nie winną
Tornadem wchłonęłam wszystko co miałam Z lękiem stanęłam przed nią... Nigdy tak szarych oczu bez dna... Dłoni pajęczyną strachu osnutych... Zoranej twarzy losem...
Nie widziałam.....i...nie zapomnę!
O wybaczenie prosiłam Istotę... Która ani katem Ani grabieżcą Być nie potrafi
I my...
Uzbrojeni w czarne szklane klapy Tylko tam wytyczamy spojrzenie Gdzie nam jest to wygodne! Nawet sprawy sobie nie zdajemy jak bardzo blisko ...Jej świata jesteśmy
...czasami chwila to tylko.... ...obyśmy tym zapomnieniem...nie zaistnieli...