Rozmawiając w marszu pod górę
Panie Boże, jesteś ze mną
W chłodnym deszczu i noc ciemną.
W bólu zdrady, ciosów żołdaków,
W tłumie cieni, przyjaciół braku,
W każdej ranie, z której krzepnie krew.
Otulasz, gdy zżera mnie ich furii gniew,
A kiedy po prostu patrzę przed siebie,
Jesteś łykiem wody i smakiem w chlebie.
Nie bolą mnie uderzenia, kopniaki, baty.
Nie przeszkadzają zamknięte drzwi, kraty.
Boli tylko miłość stracona.
Bolą puste i słabe ramiona.
Boli rozerwana na pół dusza,
Głowa, gdy na ścianę ruszam,
Oczy, gdy patrzę na gwiazdy,
I oddech. Każdy.
Przestaje tylko, kiedy mnie nie ma.
Za oknem jesień, bezlistne drzewa.
Ile kroków jeszcze, mój Panie?
Ile batów szykują ci dranie?
Ile serca wyrwą bez znieczulenia?
Ile jeszcze pieprzonego istnienia?...
Będę szedł. Dałem słowo.
Każdą drogą.
Tylko proszę, proszę o jedno, małe piwo,
Drobiazg, bagatelkę. Miłość prawdziwą.
Quid Quidem