Obiecali miłość i świat bezpieczny. Obiecali spokój i że nie zazna głodu. Obiecali…przed Bogiem na wieki. I wszystko zaprzepaścili w swoim nałogu.
Rodzice nie godni tego miana. W butelce topiący uczucia. Budzący się na kacu z rana. Bez radości, bez miłości bez czucia.
Na ulicy znalazł spokój ducha. Ulica stała się jego domem. I choć czasami wiatr w piersi mu dmuchał. Ze łzami w oczach szedł ciągle do przodu.
Ludzie go skreślili, bo syn alkoholików. Wychowany w patologicznej rodzinie. Pewnie pełno w nim złych nawyków. Pewnie tak jak oni nurtem nałogu popłynie.
Wielkie było ich zdziwienie. Gdy po latach spotkali się z tym mężczyzną. Oni wódką doszczętnie zniszczeni. On szczęśliwy z szczęśliwą rodziną.
A morał tego wiersza jest oczywisty. I nie wszystkim jeszcze znany. Ci, co przekreślają innych ludzi z góry, Sami często przez los są okrutnie karani.
Dziękuję serdecznie za opinie.Czy można to nazwać weną?Opisuję jakieś historie albo to,co myślę :).Czasu też mam niewiele,trochę piszę w domu trochę w robocie :).Wszystko w międzyczasie :).Pozdrawiam wszystkich.