Musiałem płynąć. Po prostu. Nie byłem sobie sterem, żeglarzem. Zieleń wody szumiała miłością Strach wyciągał dłonie z głębiny Nie mając nic z młodzieńczych marzeń. Rozplótł ramiona przestwór siny.
Płynąłem w noc zimną jak słowo, Które się rzuca na pożegnanie. Gnałem w otchłań bezdennie lodową – Coś blaskiem obiecały plejady Biły o kadłub obłąkane fale Lustro ucałował księżyc blady.
Bez szalupy, bez szans, bez opamiętania.
Płynąłem w Ciebie na oślep, na zawsze Lecz twe serce – góra lodowa Moje – statek właśnie, Który w ocean ciężar żalu chowa.