Mogłabym opowiedzieć o dzisiejszym dniu i o tym jak stałeś się kim jesteś. Mogłabym ująć w spojrzeniu Twoją przestrzeń, powiększać ją z każdą beztroską myślą. Wziąć za rękę wczorajszy sen, wyprowadzić go za drzwi żeby stanowczym tonem zacząć wszystko od nowa. Trzymałabym Twoje dłonie z dala od siebie żeby starannie ukryć zawstydzenie, zakryłabym pulsującą szyję, nadgarstki, zasznurowała usta w dystansie. Nie poszlibyśmy na spacer, nie opowiadałabym o pływaniu w jeziorze, ani słowa o zaspanych przebiśniegach, zapachu ścieżek donikąd, szeleście sukienki, cieple mojej talii, lepkości zimnej wiosennej ziemi, nie pozwoliłabym Ci już na ufność. Zabrałabym nawet tą swobodną ciszę, która potrafiła nas w sobie zamilczeć. Nie zrobiłabym nic... jak dawniej... tyle samo, co kiedyś... żeby znów na moment posłuchać tego, jak mnie zmyślasz, jak odmieniam się w Twoim spojrzeniu, poczuć jak zaczynasz kochać własnomyślnie urojone bóstwo o niemych ustach i pociągającej pustce w środku, którą można wypełnić czym tylko zechcesz, a która jednocześnie stawia jakiś opór. Ten z każdym kolejnym naciskiem słabnie, choć wciąż jakby walczy o samostanowienie... Na końcu suknia, w którą mnie ubrałeś osunie się z ramion i stanę przed Tobą naga. Odchodząc, podepczę wstyd uczuć, emocji, słów... Pożegnam się pytającym spojrzeniem, a Ty zapragniesz poznać każde z tych pytań w naszym wspólnym za późno.