Menu
Gildia Pióra na Patronite

Opowieść spod rozłożystej morwy cz.13

Za brzozą roślinność tak zwana trawiasta i zielasta, stawała się coraz gęstsza i coraz wyższa, a i grunt stawał się mocno podmokły. Na szczęście znałem ten las i szybko pojawiła się możliwość w miarę suchego wyjścia z tej części lasu. Zanurkowaliśmy w ścieżkę, która poruszały się zwierzęta w swoich leśnych wędrówkach. Jakąś niedogodnością była konieczność posuwania się naprzód z głową na wysokości pępka, ale w sumie było to bardzo ciekawe doświadczenie, pozwalające przyjrzeć się temu mikro światowi jakim jest gąszcz traw i innych roślin. Ten świat żył. Buzował różnymi muchami, co powodowało, że życie pająków było tam łatwe i wyrastały z nich dorodne sztuki, które zwracały swoją uwagę obiektywu fotograficznego i jakby pozowały nawet Mili do jej zdjęć. Po kilku minutach takiego marszu trafiliśmy na leśną drogę, która przecinała las. Kończył się gąszcz, a zaczynała sośnina. My ruszyliśmy drogą na północ do pól uprawnych. Droga była dość wąska i poorana przez dziki, a w sporych wgłębieniach post ryjowych stała woda, na której powierzchni pływały czy też poruszały się owady, które posiadły sztukę chodzenia po wodzie. Ścieżka po prawej i lewej stronie wysadzana była brzozami, które rozciągały przed nami piękną perspektywę. Doszliśmy do pól, a tu obrzeże lasu też było wysadzone brzozami, pomiędzy którymi czerwieniły się pojedyncze muchomory czerwone. Skręciliśmy w prawo w kierunku miasta. Na sosnach zaczęły się pojawiać wspaniałe liany dzikich chmielów, które opinały pnie na wysokość kilku metrów, a potem owijały się o konary i zwisały z nich gronami szyszek. Szyszki w promieniach słonecznych tak pięknie zaznaczały się pośród ciemniejszych liści chmielu i igieł sosen, że znowu stanowiły cel obiektywu, pod różnym kątem i spod wielorakiego oka autorki pstryków. Doszliśmy do miejsca gdzie droga ponownie wżynała się w las, a jego część lewa była niczym dżungla, znana z filmów o strefie tropikalnej i deszczowych lasach. Las był mieszanką brzóz i olch, które pokrywały kilkunasto, a może kilkudziesięcioletnie liany chmielu. Pod koronami drzew ponownie był gąszcz rudbekii, mimoz oraz dziurawców, nad którymi latało mnóstwo kolorowych much, motyli i ważek, Nagle w tym gąszczu zobaczyliśmy nagiego mężczyznę o śniadej karnacji i z brodą, który biegł w naszym kierunku i krzyczał: - Ratunku, ratunku! Nie chcę już niczego, a ni jednej o Allachu! Za nim biegło kilkadziesiąt nimfetek i krzyczało do niego: - Jesteśmy twoją nagrodą, o bohaterze! Nikt nie mówił przecież, że dżichadowski raj to szczęście, ale tylko 77 dziewic, no i jesteśmy - piękne, młodziutkie, napalone i czekające defloracji i to nie byle jakiej. No i nikt nie obiecywał, że nie będzie to grupowo. Wszyscy przebiegli przez nas i rozpłynęli się w niedoprecyzowanych dogmatach religijnych. Tak! Rozejrzeliśmy się dokładnie z Milą. Otaczał nas Eden. Poszliśmy dalej ostrząc wzrok o kolejne zjawiska flory, jak jeżyny wędrujące po konarach dębów, czy same te dęby o barczystych gałęziach, dzielących się stale na mniejsze i rosnące we wszystkich kierunkach wszechświata. Potwierdzały one, że mimo iż jesteśmy jednym organizmem natury, to każdy musi iść swoją drogą i że jedni pójdą w górę, a drudzy poszukają sobie nisz, w których będą eksperymentować z takim tematami, od które innym będą obrażały się uczucia. Natura jest wyznacznikiem, że nie ma żadnych wyznaczników i celów, a żyjemy tylko do przodu, a nie dla jakiegoś końca. Ten las skończył się ogromną zieloną polaną, na którą składały się rozwidlenie dróg leśnych i fragment leśnego zrębu, jeszcze nie obsadzonego nowymi drzewkami, że królowały tam dziczko siejki buków, dębów, sosen i świerków, wraz z zasiekami jeżyn. Na ten znowu rajski krajobraz spływały ciepłe i jaśniste jak samo słońce jego promienie. Znowu weszliśmy w las, tym razem sosnowy. Było to radosne i dumne starosośnie, które pewnie dorżnie niedługo wataha bestii z piłami marki Stihl. Pod nimi rosły zagony całe klonów. Nieraz kiedy klękłem i pochyliłem głowę , to ukazywały mi się brązowe głowy dorodnych podgrzybków, a potem wielokroć czołgać się po nie musiałem. Teraz klony podrosły, a podgrzybków nie było, ale wbiliśmy się w kolejną ścieżkę wydeptaną przez dziką zwierzynę i w pochyleniu szliśmy tym gąszczem.

Ciocia Zośa

297 751 wyświetleń
4773 teksty
34 obserwujących
Nikt jeszcze nie skomentował tego tekstu. Bądź pierwszy!