Menu
Gildia Pióra na Patronite

Lea cz.1

RudaDusza

RudaDusza

http://www.youtube.com/watch?v=1lvC8b1_2bI&feature=related
Wieczorem karczma pod Łagodnym Głogonem zawsze była gwarna i przepełniona. Ciężko było znaleźć jakiekolwiek wolne krzesło, a nawet na podłodze siedziała klientela rodziny starego Oriona Kostaniussa, trzymając w rękach gorący, słodki napój zwany Gingiberem. Ludność wioski Agparnarama zbierała się tutaj po to by poplotkować, uwolnić się od trudu codzienności i czujnych oczu strażników. Nikt na nikogo nie patrzył spode łba, a drewniane ściany przynajmniej tutaj nie posiadały uszu. Między ludźmi biegały koty i udomowione wilki, łasząc się i domagając pieszczot, którymi chętnie je obdarzano.
Każdego wieczoru oczekiwano też na to, aż fikuśny zegar stojący za ladą wybije godzinę siódmą dwadzieścia, bo wtedy w barze pojawiał się stary bard, zasiadał na wysokim stołku i opowiadał niesamowite historie. Wszyscy zamierali i słuchali z przejęciem o rycerzach walczących ze smokami, morskich wyprawach i Panach Feskinów. Bard miał w swojej głowie tysiące historii i dar do opowiadań, dlatego z całej okolicy zjeżdżało się co piątek mnóstwo obywateli Berytenii, by posłuchać i pocieszyć strapione serca. Dzisiejszego wieczoru w zajeździe obecni byli zaś niemal jedynie mieszkańcy Agparnaramy.
Żywe rozmowy, prowadzone przez obywateli zniewolonego od wieków państwa, kręciły się zazwyczaj wokół dwóch tematów – dzisiejszej opowieści barda, a także najnowszych plotek. A to sąsiadka wdała się w kłótnię z synową, a to ktoś nieodpowiednio się ubrał, a to strażnik znów coś ukradł. Łagodny Głogon był miejscem, w którym można było ponarzekać bez obawy przed żołnierzami, a wieśniacy skrzętnie to wykorzystywali.
Mały Khanma siedział za ladą i pilnował, żeby świeżo oszczeniona wilczyca miała trochę spokoju od pozostałych swoich pobratymców, a przy tym słuchał tego, co napływało do niego z różnych kątów karczmy. Chłopak był najmłodszy w całym barze, gdyż do zajezdni nie wpuszczano dzieci, zwłaszcza wieczorami. Starał się jednak nikomu nie wchodzić w drogę i zajmował się zwierzętami oraz pilnowaniem, by ogień pod zbiornikiem z Gingiberem nie zgasł. Nie był to ani syn, ani wnuk właściciela tylko malec, którego zostawiła tu kiedyś jego matka, opłacając pokój i wyżywienie na kolejne dwa lata. Ludzie szeptali za plecami, że to z pewnością dziecko księżnej z nieprawego łoża, jednak nic nie wskazywało na to, by chłopiec kiedykolwiek widział księżną z bliska na oczy. Stary Kostaniuss nie miał serca wyrzucić go na bruk, kiedy pieniądze jego matki się wyczerpały, a że malec świetnie rozumiał zwierzęta, Orion zatrudnił dwunastolatka jako ich opiekuna i tresera.
Khanma właśnie miał dorzucić kolejny kawałek drewna do ognia, kiedy drzwi karczmy z hukiem się otworzyły. Był to zwyczajowy sposób powitania barda z klientelą, więc został przyjęty oklaskami, jako znak dobrej zabawy. Jednak, gdy gość wszedł do wnętrza karczmy, uśmiechy zeszły z twarzy mieszkańców wioski i zamieniły się w wyraz głębokiego zdziwienia zmieszanego z przestrachem. Wszyscy zaczęli odwracać głowy i garbić się, pragnąc nie zostać zauważonym przez trzy zakapturzone postacie, wchodzące powoli do baru. Długie, granatowe peleryny ciągnęły się za nimi po ziemi, sprawiając wrażenie utkanych z mgły, a twarze ukryto w głębokich kapturach, co nadawało im jeszcze bardziej upiorny widok. Ręce ukryto w rękawicach, a poświata otaczająca Vermskobów nadawała im wygląd zjaw, co jeszcze bardziej przerażało klientelę Oriona.
Khanma podniósł się zza lady i wbiegł do pokoju na tyłach karczmy, który prowadził do kuchni i prywatnych izb właściciela Łagodnego Głogona, by po chwili wrócić za plecami siwego mężczyzny o łagodnym, ale poważnym wyrazie twarzy. Kozia brudka i wąsy przywodziły na myśl poprzedniego króla Berytenii, a urocze zmarszczki wokół oczu nadawały mężczyźnie ciepła, jakie biło ze starego serca do mieszkańców wioski i okolic.
- W moim domu nie ma miejsca dla sługusów księżnej – oznajmił, a kiedy się odezwał pierwszy z trzech Vermskobów zwrócił się w jego stronę. Mężczyzna skrzyżował silne ręce i rzucił przybyszom wyzywające spojrzenie. – Kto o tym nie wie, ten spotyka na swej drodze moje wilki – dodał, a następnie zagwizdał krótko.
Wokół tajemniczych gości pojawiły się nagle warczące zwierzęta, które jeszcze kilka sekund wcześniej łasiły się i podawały szaro-czarne łapy klienteli karczmy. Teraz na ich grzbietach zjeżyła się sierść, a oczy utkwiły w ziejących czernią kapturach peleryn trójki nieostrożnych nieznajomych.
Pierwszy z zakapturzonych postąpił o krok do przodu, a dwa największe zwierzaki rzuciły się na niego ze złowrogim warkotem polujących wilków. Klientela obserwowała wszystko ostrożnie, ciekawa, jak zakończy się ta niecodzienna scena, dlatego wszyscy westchnęli z zaskoczeniem, gdy błysnęło ostrze i oba wilki padły na podłogę, dusząc się własną krwią, wypływającą teraz z ich rozciętych gardeł.
- Nie! – krzyknął Khanma, próbując wyminąć Kostaniussa i dopaść do swoich ulubionych zwierząt. – Tylko nie Ghabr i Cjeni! – wykrzyknął chłopiec, powstrzymywany, przed wyjściem naprzeciw zabójcy, silną ręką Oriona. Oczy chłopca zaszły łzami, podczas gdy reszta watahy rzuciła się na zakapturzone postacie. Działając w grupie miały większe szanse na przeżycie, ale wciąż zbyt małe. Zaledwie kilka niedbałych ruchów rąk w rękawiczkach, a reszta stada skończyła jak pierwsze dwa wilki. Odgłos krztuszenia się zwierząt był jednym z niewielu, które zakłócały teraz ciszę w karczmie. Szlochający Khanma upadł na kolana, a po jego policzkach stoczyły się wielkie łzy. Doczołgał się do skomlącej wilczycy, która zagarnęła swoje młode i patrzyła na chłopca mądrym, wyrażającym boleść wzrokiem. Wyciągnął do niej drżącą dłoń, podrapał za uchem i zamknął oczy, kiedy usłyszał świst ostrza tuż przy uchu i krzyk przerażenia klienteli, która w popłochu zaczęła opuszczać karczmę. Upadające na podłogę ciało Oriona gruchnęło z łoskotem o drewno, a z mężczyzny uleciał ostatek życia, pożegnany krzykiem jego córki, która właśnie wbiegła do głównej sali karczmy. Trzydziestoletnia kobieta zdążyła jeszcze tylko dopaść do ojca, rzucić Khanmie spojrzenie pełne łez i skończyła żywot od celnego pchnięcia cienkim ostrzem Vermskoba, podzielając los ojca i pozostałej rodziny.
Khanma wtulił się w drewnianą ladę i objął wilczycę za szyję, patrząc na podnoszącego się zabójcę, wciąż zapłakany, ale już nie wydający z siebie żadnego dźwięku. Wilczyca warczała, próbując zasłonić swoim ciałem zarówno szczenięta, jak i chłopca, jednak wyczerpana połogiem nie była w stanie nikomu zapewnić bezpieczeństwa. Drżący dwunastolatek patrzył na prostującego się Vermskoba, będąc pewnym, że i on za chwilę podzieli los Kostaniussów. Ciemne oczy lśniły od łez, a blada twarz odbijała w sobie promienie niewielkiego kominka, który miał ogrzewać karczmę. Otwarte drzwi zajazdu wpuszczały do środka złowrogi podmuch północnego wiatru, a Vermskob powoli zbliżał się do chłopca z ostrzem ociekającym krwią najbliższych Khanmy. Niedorostek zacisnął powieki, nie chcąc widzieć ostrza, podniesionego nad jego głową i zaszlochał, zaciskając pięści na szarej sierści wilczycy.
Po chwili usłyszał ciężki oddech tuż przy twarzy i odwrócił głowę. Klatka piersiowa podnosiła mu się i opadała w przerażeniu, a serce wyrywało mu się z piersi, jakby nieświadome tego, że zaraz ktoś zakończy jego rozpaczliwe bicie. Szelest peleryny wydał się chłopcu ostatnim dźwiękiem, jaki miał usłyszeć w życiu, kiedy rozległ się łagodny, kobiecy głos:
- Jak ci na imię?
Zdezorientowany malec otworzył oczy, a jego wzrok padł na kucającą przed nim kobietę w granatowej szacie z odrzuconym kapturem. Miała jasne, niemal białe włosy, opadające na jej ramiona i mocno kontrastujące z peleryną. Oczy odznaczały się zielenią na tle bladej twarzy, a usta były pozbawione zwyczajnego, ludzkiego koloru. Od kącików oczu odchodziły jej czarne zawijasy i znikały pod włosami. Nad górną wargą po lewej stronie miała pieprzyk, a nos sterczał zabawnie, wycelowany w sufit.
- Khanma – odparł cicho chłopiec, a kobieta rozciągnęła usta w uśmiechu i wyciągnęła dłoń w stronę dwunastolatka. Odgarnęła mu włosy z czoła i pogłaskała po mokrym od łez policzku.
- Nie bój się już – powiedziała łagodnie, podnosząc się z kucek i podając rękę chłopcu, by mógł się jej przytrzymać, gdy będzie wstawał. Kiedy peleryna nie zakrywała twarzy kobiety, utraciła swój blask i stała się mniejsza tak, że teraz wyraźnie odznaczały się na niej piersi i typowo niewieście kształty. Ostrze, które do niedawna trzymała, zniknęło bez śladu, a z bliska wydała mu się niższa, niż wcześniej.
- Jak to? Nie zabijesz mnie? – wychrypiał Khanma, ocierając policzki z łez i nie spuszczając zabójczyni z oczu. Vermskoba pokręciła głową i odrzuciła włosy za jedno ucho, śmiejąc się krótko. – Ale… zabiłaś moje zwierzęta – powiedział powoli, zerkając na wciąż warczącą wilczycę.
- Wybacz, ale nie miałam w planach zostać pożartą przez watahę wilków – sarknęła i ponownie zaproponowała mu pomoc przy wstaniu. – Będziesz tak siedział i czekał, aż karczma spłonie z tobą w środku, czy może jednak się podniesiesz?
Nie wyglądała na taką, która żartuje, więc chłopiec powoli podał jej dłoń i już po chwili stał przed nią, wyprostowany, ale wciąż przerażony.
- Zabiłaś też moją rodzinę – powiedział niepewnie, nie patrząc w oczy kobiety.
- Która z kobiet była twoją matką? – zapytała, odwracając się do chłopca plecami i podchodząc do sterty trupów. Nie zwróciła uwagi na to, że im bliżej znajdzie się swoich ofiar, tym szybciej przemokną jej buty i dół peleryny od wciąż ciepłej krwi.
- Żadna – odparł chłopiec, wciąż nie śmiejąc podnieść głowę. Czarne włosy znów opadały mu na czoło i oczy, a po policzku potoczyła się kolejna łza. – Nie pamiętam mojej matki – dodał bardziej stanowczym tonem. Nie wiadomo skąd Vermskoba znalazła się tuż przy nim i złapała go pod brodę, by podnieść jego głowę i zajrzeć w oczy.
- To jaka to twoja rodzina? – zapytała, a zielone oczy zdawały się połyskiwać groźnie. Khanma wzruszył ramionami, a kobieta odsunęła się i odwróciła na pięcie. Przeskoczyła sprawnie przez ladę i ruszyła szybko do wyjścia.
- Zostawisz mnie? – zawołał za nią dwunastolatek, zanim zdołał ugryźć się w język. Po prawdzie bał się tej dziwnej kobiety, ale z drugiej strony, dużo bardziej bał się zostać samemu w wiosce, bo z pewnością oskarżono by go o przyniesienie im nieszczęścia, jako jedynemu, który przeżył pozostając w karczmie.
Vermskoba zatrzymała się w pół kroku i spojrzała na Khanmę przez ramię.
- A umiesz jeździć konno? – zapytała, a dwunastolatek pokiwał głową. Kobieta uśmiechnęła się i ruszyła z powrotem w stronę wyjścia. – To zbieraj swoje rzeczy i przyjdź przed karczmę – rozkazała przez ramię i wyszła z zajazdu. Khanma stał przez chwilę w miejscu i nie wiedział, co ma zrobić, ale gdy usłyszał jednoznaczne ponaglenie ruszył do małego pokoiku, w którym sypiał i zabrał kilka ubrań, buty do jazdy konno i torbę z drobiazgami, które zostawiła tu jego matka. Po chwili namysłu złapał też za duże prześcieradło i zbiegł na dół.
Zamiast od razu ruszyć do drzwi, pochylił się nad skomlącą wilczycą i jej młodymi, które Vermskoba skazała już na śmierć. Przeniósł kosz, w którym leżała wadera, na prześcieradło, zawiązał je i ruszył powoli do wyjścia, taszcząc nieumiejętnie ciężki pakunek przed sobą. Gdy tylko przestąpił próg karczmy ta zajęła się granatowym ogniem, rozświetlając okolicę i nadając wszystkiemu upiorny wygląd.
- Swoje rzeczy połóż w jednym miejscu – oznajmiła Vermskoba, nie wiadomo kiedy pojawiając się tuż za plecami Khanmy. Zarzuciła znów kaptur na głowę, jednak nie zagłębiła się w pelerynie tak, jak w momencie, w którym wchodziła do karczmy. Tym samym nie przerażała aż tak chłopca.
Gdy ułożył wszystko obok siebie, kobieta kazała mu się odsunąć i zamknąć oczy, a kiedy z powrotem je otworzył, siedziała już na pięknym, karym ogierze, parskającym groźnie w stronę Khanmy. W miejscu, w którym do tej pory leżały jego skromne bagaże, stopniał śnieg, a po pakunkach nie było śladu.
Chłopiec usłyszał nagle szelest odchylanych gałęzi i obejrzał się za siebie, by zobaczyć, jak z lasu niepewnie wyłania się piękny, zadbany, biały koń, którego widywał nie raz w stajni Biveliussa. Nie widzieć, jakim cudem, Vermskoba przywołała do siebie, wyraźnie przestraszone zwierzę zaledwie wyciągniętą ręką.
- Wsiadaj, rycerzu – powiedziała do Khanmy, który patrzył oniemiały jak ogier przysuwa się do niego i pochyla ciężki łeb z pokorą. Dwunastolatek był świadkiem tego, jak ujeżdżano tego konia i jak wiele szkód potrafił zrobić w strachu i złości jeszcze jeden okres księżycowy wcześniej, a teraz stał przed nim zupełnie oswojony. Ciemnooki wyciągnął do niego dłoń, poklepał zwierzę po szyi i powoli wsiadł na grzbiet wierzchowca, a gdy tylko usadowił się w nim stabilnie, Vermskoba naciągnęła kaptur mocniej na głowę i wokół dwójki jeźdźców i ich koni pojawiła się nieziemska, granatowa poświata. Przez chwilę jeszcze stali i spoglądali – Khanma na płonącą karczmę, Vermskoba na zachodzący za chmury księżyc w nowiu – by po chwili ruszyć sprawnie i popędzić na południe.

21 551 wyświetleń
318 tekstów
8 obserwujących
Nikt jeszcze nie skomentował tego tekstu. Bądź pierwszy!