Menu
Gildia Pióra na Patronite

12 :19 po trzeźwość

fyrfle

fyrfle

Spojrzał na komunijny zegarek, co to miał siedemnaście jewels i był made in USSR, a jego cyferblat pokazywał, że dochodzi już jedenasta, więc powoli swoją trzodkę zaczął kierować do obory, która była jedną częścią z ich domem mieszkalnym. Była wczesna godzina, ale gzy bardzo dokuczały już zwierzętom, bo było bardzo gorąco i duszno, co w perspektywie zwiastowało popołudniową burzę. Mećka i Beksa posłusznie więc szły, a za nimi stadko owiec, które na dzień dzisiejszy liczyło siedem sztuk, ale Gross Mutter wkrótce powinna powić kolejne dwa jagnięta. Kończyło się jego czterogodzinne randez vous z przyrodą: polami, śródpolnymi rowami, polnymi drogami i leśnymi polanami, na których to pasł dwie cielne krowy i owce. Lubił paść krowy. Lubił przykładać głowę do pasemek zieleni przy rowach i nasłuchiwać piszczących małych myszy, które w gnieździe, kilka centymetrów pod darnią nawoływały matkę, żeby je nakarmiła. Lubił patrzeć na miedzę i wyłapywać te miejsca pod nią spod których wyfruwały skowronki i nerwowo dreptały kilka metrów dalej - wtedy wiedział, że tam mają gniazdo i , że w nich są młode. Lubił chodzić przy rowie wypełnionym wodą w lesie lub po prostu usiadł na jego skarpie i w ciszy jak w akwarium przyglądał się ławicą wolno majestatycznie przepływających uklei lub kiełbi. Uspokajało go to i wtedy najlepiej czytało mu się Moralność Pani Dulskiej na przykład. Zawsze też miał ze sobą lnianą torbę na grzyby, które chcąc nie chcą znajdował przy rowach porosłych na skarpach młodą sosną, dębami i brzozami, a żniwo było konkretne, że wycinał tylko kozaki szare i czerwone oraz prawdziwki.

Stado zaszło na podwórze domostwa, a zwierzęta od razu skierowały się do wanien i piły wodę, a on w tym czasie poodpinał im łańcuchy. Potem same szły do obory na swoje stanowiska , a owce do kojców. Poszedł do domu następnie i stwierdził, że nikogo nie ma. Tata w pracy to wiadomo,a mama i dwaj bracia? Pewnie na polu. Zrobił sobie herbatę Ulung i dwie kromki chleba z bardzo gęstą śmietaną, którą obficie posypał cukrem. Włączył radio i słuchał Lata z Radiem, akurat puścili Electric Light Orchestra i ich genialny "Trzymaj się swoich marzeń". Nie miał marzeń specjalnych, chciał tylko, żeby mama była trzeźwa,a tata ją nie bił. Takie marzenie miał odkąd cokolwiek pamięta, a teraz za kilka dni miał skończyć już 13 lat. Kiedy tak spokojnie jadł i nie marzył, przyszedł starszy brat, o dwa lata starszy brat i powiedział.
- Mama pojechała na zakupy.
- Czyli znowu awantura.
- Niekoniecznie, musimy działać. Jest nas trzech, to rozstawimy się od przystanku do domu i będziemy ją obserwować jak wysiądzie z autobusu i będziemy widzieć gdzie chowa butelki. Musimy te butelki jej zabrać z kryjówek i wylać.
- Pod warunkiem, że znowu nie przywiezie ją już nachlaną Milicja.
- Ano pod warunkiem.
Chwilę później przyszedł młodszy brat, młodszy o dwa lata i omówili plan działania.Najmłodszy z nich stanie w lesie w okolicach przystanku, średni w brzezinie, a najstarszy w okolicach domu w sośninie. Pięć minut po południu wesoło wyruszyli śródleśną drogą prowadzącą z ich samotnego leśnego domu do szosy, która łączyła dwa miasta powiatowe i wiodła tutaj pośród drzewostanu pewnie ze stuletniego składającego się z sosen, jodeł, świerków i modrzewi. Najstarszy brat zadecydował, że on zostaje najbliżej domu w sośninie, w brzezinie ma czatować średni, a najmłodszy pójdzie w okolice przystanku. Nim się rozłączyli, to jednak rozmawiali. Najstarszy zapytał.
- Dziwne to, ale zobaczcie, że ona za każdym razem wraca przed trzynastą, ale już jest pijana i gdzieś kupuje wódę? Jak ona to robi?
- Ma swoje dojścia, a poza tym często czuć tylko spirytus salicylowy od niej, a tego nie brakuje w kioskach i aptekach - odpowiedział średni.
- Oni się znają jak łyse konie, swój swojego zawsze pozna i pomoże, mają dojścia do sklepów i knajp i sobie pomagają - dopowiedział najmłodszy brat.

Najstarszy brat został w sośninie u dołu oplecionej gęsto jeżynami, które miały już dość czerwone owoce i widać było, że będą dobrze plonowały w tym roku. Myślał, żeby z nich oprócz soków i kompotów zrobić kilka gąsiorów wina i potem sprzedać je jak co roku lekarzom, nauczycielom i sędzinie, ale problemem była mama, która coraz częściej wypijała już na początku dojrzewające wino, więc trzeba pomyśleć o jakimś bezpiecznym miejscu, w którym wino będzie sobie dojrzewało.
Póki co za sianem pod dachem domu udało mu się zakamuflować dwa gąsiory z winem malinowym, ale wiedział, że mama jest pod tym względem jak pies wyszukujący ofiary lawin.

Średni i najmłodszy zostawili brata w sosnach i poszli dalej.
- Coście robili z rana? - zapytał średni.
- Hakaliśmy buraczki, patrzyłem na ogórki, już są, trzeba je będzie w niedzielę zrywać, a w poniedziałek musimy je zawieź do przetwórni.
- To dobrze,a Tata się wkurzy - zaś nie będzie miał obiadu.
- Nie, poszliśmy szybko na Widawę i udało nam się siatką złapać dwa spore szczupaki. Usmażymy mu je, to sobie poje.
- Ale rosołu jutro nie ugotujemy, a ona pijana też tego nie zrobi, więc i tak będzie western.
- Dlatego właśnie idziemy, żeby nie zdążyła się nachlać.

Średni brat poszedł do brzeziny i zaraz zobaczył kilka pięknych prawdziwków. Powykręcał je z ziemi. Razem ze zbiorem z pasienia krów, to będzie niezły handelek. Adwokat Branicki bierze każdą ilość prawdziwków i czerwonych kozaków i w ogóle się nie targuje, a czasem jeszcze sam od siebie coś dorzuci. Obiecał mu też kurki, ale na nie wybierze się w przyszłym tygodniu. Rozglądając się za grzybami zobaczył sporą dziurę w ziemi, z której masowo wylatywały osy i do której równie często powracały. Musiała to być wielka rodzina. Z metr obok rósł ogromny prawdziwek, wysoki na kilkadziesiąt centymetrów , którego kapelusz miał na pewno ponad kilogram, a dookoła jego grubej nogi owinęła się i spała w najlepsze żmija. Widok był przecudny - ot świat zwierząt i roślin dający tyle radości z życia.

Najmłodszy brat przeszedł przez jezdnie drogi i na wysokości przystanku PKS skręcił w szeroki dukt leśny prowadzący kilka kilometrów lasami do wioski, która słynęła z trzech wielkich rybnych stawów należących do PZW, gdzie jeździli wędkować i kąpać się w każdą niedzielę lata. Tam mieszkała też rodzina rzeźników, która w rodzinnym zakładzie wyrabiała cudowne w smaku wędliny, boczki i pasztety. Stanął za ogromnym modrzewiem, który rósł przy leśnej drodze. Za nim był rów melioracyjny i za rowem naprawdę piękny i wielki las, w którym z sosen żywicę pozyskiwał ich ojciec - drwal i robotnik leśny.

Autosan wyhamowywał, a więc przyjechała. Autobus odjechał, a mama rozglądnęła się kilka razy, po czym zaczęła schodzić tuż za znakiem przystankowym do rowu do przepustu pomiędzy rowami wiodącego pod drogą. Ten przepust nazywali piekłem, bo granity z których był zbudowany pomalowane były czarną farbą i było tam rzeczywiście ciemno, wilgotno i nieprzyjemnie. Po kilku minutach wyszła z niego i poszła poboczem w kierunku drogi do domu. Najmłodszy szybko przebiegł przez drogę asfaltową i powoli schodził do głębokiego rowu. W rowie płynęła w najlepsze woda, ale widać to mamę nie powstrzymało. Musiała przed nurtem zdjąć buty co i on zrobił , po czym weszedł do zimnego nurtu i piekła. Wyciągnął zapałki i oświetlał sobie przestrzeń, wreszcie przy trzeciej zapalonej zapałce zauważył rozpadlinę między granitowymi blokami, a w niej ćwiartkę czystej. Szybko wyciągnął ją, odkręcił nakrętkę i otwartą butelkę rzucił przed siebie w nurt piekielnej wody i zaraz wyszedł ubrał sandały na gołe stopy i podbiegł dalej za matką.

Średni przez jasną i rzadką brzezinę widział ją jak idzie drogą, a szła bardzo szybko. Na wysokości brzeziny zatrzymała się i rozejrzała, po czym schyliła się do kępy jeżyn i z nich wyciągnęła małą byle jaką drabinę, ale jednak drabinę. Niosła ją kilka kroków do jednej z brzóz, po czym oparła ją o nią i weszła po szczeblach do budki lęgowej dla ptaków, którą otwarła i włożyła do wewnątrz ćwiartkę czystej. Zeszła i ponownie zamaskowała drabinę w kępie jeżyn. Gdy poszła w kierunku najstarszego brata wszedł po tej samej drabinie, wyciągną wódkę i wylał ją pod drzewo, butelkę włożył do kieszeni spodenek, żeby nie leżała w lesie, bo w takim słońcu mogłaby rozpalić płomień.

Podszedł do niego młodszy brat i powiedział.
- Kto by pomyślał! Ależ ona to zaplanowała!
- Naprawdę jestem pod wrażeniem, szkoda, że swojej inteligencji nie realizuje w sensowniejszy sposób.

Tymczasem teraz obserwował mamę najstarszy brat. Z duktu głównego skręciła na ścieżkę pomiędzy drzewami wydeptaną przez zwierzęta, a z niej skręciła jeszcze kilka metrów do przewróconego i rozkładającego się już lata dębu. Na miejscu włożyła kolejną butelkę między korę dębu, a pień, bo łatwo struchlała już dawała się oderwać od całości. Następnie poszła do zwierzęcej ścieżki i nią doszła do duktu głównego, który dalej zakręcał i przecinał się od drugiej strony ponownie ze ścieżką wydeptaną przez dziki, sarny, zające, lisy.

Szli już razem w pewnej odległości za nią, weszła do podwórka i zaraz zamiast skierować się do domu to poszła do wychodka będącego kilkanaście metrów od domu przy gnojowniku.

- Czyżby? - głośno zapytał braci najstarszy.
- Sprawdzimy i to. - powiedział najmłodszy.

Wyszła po chwili śpiewając "Mamasza za liotczika pajdu",

- Śpiewa swój pijacki hymn, to znaczy, że już w mieście coś chlapnęła, a tutaj w kiblu poprawiła. - powiedział średni.

Tata śpiewał po trzeźwemu pieśni gruzińskie, które przywoził z międzynarodowych spotkań partyjnych, kiedyś gdy jeszcze mieszkali w dużym mieście, mama nasiąknęła wtedy pieśniami ukraińskimi i rosyjskimi, ale tego liotczika śpiewała tylko w pijanym widzie.

297 751 wyświetleń
4773 teksty
34 obserwujących
Nikt jeszcze nie skomentował tego tekstu. Bądź pierwszy!