Menu
Gildia Pióra na Patronite

tramwaj

t6mek

t6mek

Dzisiaj jadący tramwajem mężczyzna po kolanach stukał się do rytmu. Rytm to chyba był jazzowy jakiś. Może swing jakiś… Nie wiem nie znam się. Mężczyzna pewnie na tym rytmie się znał, bo stukał równo i pewnie, jakby go zawsze w tym tramwaju linii dziewiątej wystukiwał na kolanach. Ja jak zwykle w tramwaju książkę czytałem. Inną tym razem niż zwykle książkę. Deszcz w niej padał i chmury ciemne nad głowami bohaterów wisiały. Narrator pierwszoosobowy w akcji udział biorący opowiadał życie swoje. Opowiadał o tym, jak tramwajem w Barcelonie – dziwnej i zimnej, jeździł na budowę. O tym jak go zimna ziemia niosła po świecie, aż w końcu, jak go zimna ziemia trzymetrową warstwą przykryła. Smutna, to była książka.

Pisał tam jeszcze ten narrator o chwilach. O ich uciekaniu. I pisał, że chwile uciekają, że ciągle przesypują się przez palce nasze, jak piasek – pył złoty, że nie można ich pochwycić. Pisał, że wczoraj jest odległe, jutro nie istnieje, a dziś jedynie się liczy. Pisał o tej odległości do wczoraj, tak jakby ona była tysiąc lat wstecz, dwa tysiące lat wstecz, całe milenia srebrne, złote, platynowe wstecz. A ja to wszystko czytałem… Tramwaj dudnił rytmicznie. Po szynach zygzakiem jakimś dziwnym pędził. To w prawo, to w lewo mnie rzucało. Czytać nie było można. Czytać, więc przestałem. Głowę podniosłem.

Słońce miodowe wisiało dziwnie nad horyzontem. Nie raziło w oczy, a jedynie przyjemnie po oczach grzało. Można było patrzeć na słońce to miodowe, na złoty wspaniały krążek, na monetę świecącą – życiodajną tę monetę, która życie dała i która wszystko dookoła mnie i Ciebie, mój listku kochany stworzyła! Mógłbym tak patrzeć pół życia, jadąc tramwajem, rzucany to w lewo, to w prawo. Mógłbym… I to byłaby piękna chwila. Chwila cudowna i jak ja to ostatnio bardzo polubiłem mówić, chwila wspaniała! Wspaniała! Miałem ja tych chwil wspaniałych w życiu trochę. Miałem ich nawet duże, tyle, że nie widziałem ich dokładnie. Byłem ślepy na te chwile wspaniałe. Byłem ślepy, albo byłem raczej niewidomy, niedowidzący, zasłonięty przez jakieś „wielkie ogromne coś”, które mnie od tych chwil wspaniałych, od tych chwil wspaniałych widzenia oddzielało. Każdy ma w tym świecie naszym ogromnym, świecie pięknym, w świecie szybkim i bardzo zabieganym takie „wielkie ogromne coś”, które oddziela nas od całej wspaniałości. Szkoda, że nie każdy jest tego świadom. Ja jestem.

I kiedy o tych chwilach wspaniałych myślałem, kiedy tramwaj mnie bujał na lewo i prawo, podszedł do mnie mężczyzna.

- Ty wiesz, że dziś tylu ludzi zginęło? – zapytał mnie, jakby mnie znał całe życie, albo jakbyśmy byli dobrymi kolegami. A pytanie jego nie było pytaniem, tylko wielkim smutnym twierdzeniem. Miał może czterdzieści kilka lat ten mężczyzna.

- Wiem – stwierdziłem krótko. Tak krótko, jak stwierdza się, kiedy ktoś Cię mój listku kochany, wyrwie z Twoich rozmyślań wielkich.

- Straszne to muszą być dla nich chwile teraz. Straszne dla tych rodzin chwile – powiedział, już nie do mnie, ale bardziej do siebie.

- Straszne.

- Do widzenia – powiedział wysiadając.

Drzwi od tramwaju zamknęły się z tym hukiem dla nich całkiem zwyczajnym. Potem tramwaj ruszył całkiem zwyczajnie. Ludzie całkiem zwyczajnie w tramwaju siedzieli, ludzie całkiem zwyczajnie na lewo i prawo rzucani w tramwaju stali. Wszystko dla tego tramwaju było całkiem zwyczajne.

I ta chwila. Te chwile straszne. Dla tych rodzin straszne. Żeby tak mógłby ktoś sprawić, żeby te chwile straszne, zwyczajnymi chwilami się stały. Zwyczajnymi. Lżej by im było… Tym rodzinom. Ten smutek. Ah. Nic nie wiem. Nic nie wiem i nikt z nas, co nic tak wielkiego nie utracił dziś rano we mgle, nie wie! Nie wie, jak to jest, jak mgła zabiera! Ja całe życie zabiera. Straszna mgła. Okropna mgła.

Żyję się i się umiera.

Są chwile życia i są chwile śmierci.

Później mnie w tym tramwaju kolega pewien spotkał. Spotkał mnie i rozmawialiśmy o wszystkich tych rzeczach tylko przyziemnych, bo o takich tylko przyziemnych rzeczach rozmawia się z kolegami w tramwaju i na przystankach.

A potem jechałem autobusem. Herbatą mi pachniała torba. Chwilą piękną parzenia herbaty mi pachniała torba. I sam sobie zadawałem pytanie, czy można chwilą nazywać, chwilę, która nie miała miejsca? Która miała mieć miejsce, ale której miejsce nie nadeszło, której czas nie nadszedł? Czy można nazwać taką chwilę, chwilą?

Ah. Ile ja miałem pięknych chwil wspaniałych w swoim życiu! I ta miała być piękną chwilą wspaniałą w moim życiu. Tak, jak o jej wspaniałości myślałem, to złapałem w swojej głowie inną piękną chwilę. Złapałem, jak w czwórkę siedzieliśmy na piasku. Dzień już się kończył. Siedzieliśmy nad wodą. Igły na drzewach szumiały za nami. Las szumiał pięknie. Chmury piękne, wysokie, majestatyczne nad wodą sunęły. I bardzo piękną, białą sukienkę miała ta co obok mnie siedziała. Niezwykle piękną. Tak piękną, że aż szkoda na piasku w niej siadać. I tą sukienkę, jako chwilę pamiętam. Jej piękno dziwne. Piękno wspaniałe, niczym mi w tamtym momencie niezasłonięte. Oni w oddali topili się w wodzie. Wszyscy radośni. Wszystko wspaniałe.

1919 wyświetleń
16 tekstów
2 obserwujących
  • LittleLotta

    19 October 2010, 22:56

    Ciekawy, oryginalny pomysł i bardzo niekonwencjonalne opisanie problemu. Naprawdę mnie wciągnęło ;)

  • Leid3210

    14 October 2010, 21:35

    ...o tresci nie mowiac :-)

  • Leid3210

    14 October 2010, 21:35

    podoba mi sie ten nastroj...
    i sposob opowiadania

    Pisz dalej