Menu
Gildia Pióra na Patronite

STYCZNIOWY ZŁOTY BRĄZ

fyrfle

fyrfle

Dzień dobry. Dobrego popołudnia. 19 stycznia. Poniedziałek. Trzynasta trzynaście. Jestem po obchodzie zimowego ogrodu, który tapla się w promoeniach słonecznych, tworzących dziś szerokie wodospady światła, a wiatr, zdaje się, że kręci z nich bicze świetlne i wklepuje je zdecydowanie w meandry flory, pióra i sierści fauny i w oczy oraz skóry ludzkie, a te wprowadzają je na salony dusz i ciał człowieczych, przemieniając je w ich głębi wnetrz w rzeki szczęśliwych krwioobiegów, ostatecznie zastawki ledwo przez serca przepuszczają wsztkie dobro, które tacy ludzie dają miastu, wsi i światu, bo duch ich jasnością świetlistą, pochodzi z Tej Świetlistości.

Przeszedłem dzisiaj ogrodu głebię wzdłuż i przez szerokość i na skos, a potem błądząc, gdzie oczy poniosą, czasem dźwięk, czasem iskra słoneczna. Nagle olśnienienie. Uświadomiłem sobie brąz i uwielbiłem go w całej jego szlachetności. Brąz jest dojrzałym złotem. Pięknym i majedtatycznym, dobrym i budzącym szacunek, podziw i radość. Można go przyrównać do babć i dziadków. Zaawansowane człowieczeństwo. Zaawansowane piękno natury. Dojrzałość zlota, mądrości, szlachetności. Skarbnica przyrody tu i skarbiec czlowieczeństwa w przypadku seniorów naszych rodów.

Stanąłem pod rozłożystą pnącą hortensją i przyglądałem się jej styczniowemu odzieniu. Szacie, która lśniła zaawansowanym złotem z brązu jej kwiatostanów i błogosławieństwem całej słonecznej jaskrawości, która spowijała krzew w ogniki jakby z Ducha Świętego, a może jaki świetlisty Anioł trzepotał skrzydłami na firmamencie nieba. W sumie i tak stało się ostatecznie to, co zawsze się dzieje. Skrzydła urosły mi. Kamienie lęków odpadły ze mnie. W ich miejsce umościła sobie miejsca w myślach wena i spokojnie rozpaliła ogniska słów, a te same, bez przyzwoitek dziś, rozpoczynały dotyk, przechodzący ostatecznie w pieszczoty ze zdań, w których nawet przecinki stanowią masaże przytuleń, poeszczot, pocałunków.

Trzy kroki na północny-wschód i brąz jest gałęziami srebrnego świerka, a na tych gałęziach bywa, coraz częściej, że nie ma srebra i zieleni w lepkim, żywicznym makijażu, tylko pociemniała rudość igliwia, umierającego wczesnym odcieniem brązu. Bluszcz dusi, guano kosów pali. Kosów, które tutaj w widłach tych gałęzi uwiły sobie gniazda i gdzie wiosną i latem starają się wieść ukryte życie rodzinne. Wychodzi to różnie. Często z korzyścią dla śmierci. Cirilla całymi dniami wyleguje się na betonowym slupku furtki i kiedy nieostrożny kos zbudzi ją, śpiewając jej prawie do ucha swoje miłosne tarantele, to ulega instynktowi i kosa łapie, a potem schodzi z nim z tego swoistego zapiecka i zjada go pod baldachimem z kwiatów lilii, czy rudbekii, albo słoneczników, na tej rabacie kwiatowej, stanowiącej wschodnią część naszego przydomowego Edenu.

Trzy kroki w tył, czyli na zachód od niedalekiej Soły i odwracam się. Północno-wschodni róg naszego białego domu. Białego Domu z białej cegły, bo do samego białego domu i jego okolic, tego mordoru złudy, nam nie tęskno. Na tym rogu fioletowy latem gąszcz kwiatów klematisa przeczekuje i maskuje się brązem zeschłych, bardzo licznych kwiatów, na gęstej plątaninie cienkich lian, które wywiodły to pnącze już prawie na balkon kuchenny. Ten brąz ma jeszcze inny odcień brązu, czyli złota zimy. Złota, którego zadaniem jest zdobić zwały i czapy śniegu, tonować jaskrawość słońca, które potrafi wywoływać ból w oczach i powodować ronienie łez, które rodzą się w szklistych oczodołach, gdy wnętrza oczu gotują się od temperatury radości styczniowego słońca.

Dla mnie osobiście, najpieknieszym brązem w naszym zimowym ogrodzie jest niesamowite aż zbordowiałe złoto rozchodnika. Zimą to enklawą cudności możliwości natury. Po to go zostawiamy i nie zcinamy jesienią, bo tworzy dość niewysoki krzew z wiecznie piękną buławą kwiatów i porywa ogród do radosnego czekania na wiosnę. A dzisiaj był taki, że tylko go wielbić ciszą podziwu I smakowania. Medytacją spojrzenia zaklętego w bezruch powiek, ciała i zapomnieniem bedacą płuc o oddechu, więc zaraz basy wiatru ze strun świerków przyozdabia solo naszych ust, wygrywających na strunach głosowych drżące wzruszeniem nuty podziwu.

W moim świecie flory też jest jeszcze brąz buka i brąz pewnego dębu, jak się idzie w kierunku Białego Potoku, ale tym codziennym, tym od co najmniej kilkunastu spojrzeń dziennie jest buk rosnący w trójprzymierzu z głogiem i jarząbem w północno-wschodniej zonie Edenu, gdzie tłem i ogromna przestrzeń mirabelki, która skutecznie przysłania bajzel kompostu, takiego normalnego wiejskiego, otwartego, który jest wylęgarnią dżdżownic, zatem jest kopalnią odkrywkową pokarmu dla kosów, cukrówek i jeży. Lubię. To chyba za mało powiedziane przyglądać się życiu buka, a zwłaszcza jego liści. Życie buka? W styczniu to cukrówki, sikorki I wróble, czasem jakiś dzwoniec albo jastrząb, ale ten ostatni raczej przysiada na sąsiadowym orzechu włoskim kiedy poluje, a kiedy jak Tischner zapada we filozoficzne zapatrzenie w przedsiebie, to stoi na maszcie parasola browaru, z czasów, gdy na Kępie toczyło się życie w waszym barze, który sprowadzał w poszukiwaniu ochłody, ugaszenia pragnienia i potrzeby rozmowy we wspólnocie biednych, bogatych, straceńców, bezdomnych, ludzi groźnych, pięknych, ciekawych literacko, tworzących cały ten kabaret życia w Beskidach, rzadko komedię, przeważnie dramat i tragedię, a czasem nawet mroczny thriller i też niestety horror w klasycznej postaci, coś na kształt i obraz teksańskiej masakry piłą łańcuchową. No więc, jaki ten brąz buka? Jak dyskusyjny klub filmowy w kinie. Zawiera wszystko. To, że nic niestety człowiekowi nie jest obce. Wszystko go może spotkać i nic nie ominąć.

297 751 wyświetleń
4773 teksty
34 obserwujących
Nikt jeszcze nie skomentował tego tekstu. Bądź pierwszy!