Menu
Gildia Pióra na Patronite
Joshe

Joshe

"Dochodzimy do zamieszkiwanego przeze mnie bloku. Już jestem przy drzwiach, mam wejść do środka, robię nawet pierwszy krok, gdy nagle (nieoczekiwanie dla nas obojga) odwracam się do niego. Widzę jego skupiony, wpatrzony we mnie wzrok. Kompletnie nic nie potrafię z niego wyczytać.

- Ola.
Nic więcej nie mówi. Tylko patrzymy sobie w oczy. Ile? Sto lat? Tysiąc? Mam
wrażenie, że całą wieczność.
Muszę coś zrobić. Muszę coś zrobić. Czy naprawdę chcę, żeby przez taką pierdołę jak ta „kłótnia” powiedzmy, rozwaliło się doszczętnie to, na co tak ciężko oboje pracowaliśmy i na czym mi tak bardzo zależy?
Bang! Jak grom z jasnego nieba. Kubeł lodowatej wody w ten zimny, styczniowy wieczór. Zależy mi. Bardzo. Zależy mi na czymś. I choć dostrzegałam to wcześniej, rozmyślałam na ten temat i analizowałam wszystko z każdej strony, nigdy aż tak jasno nie dostrzegłam, iż mi naprawdę zależy na Wojtku.
Nie zastanawiając się dłużej, wtulam moją zmarzniętą twarz w jego grubą, zapiętą pod szyję kurtkę. Nie spodziewał się tego.
Przez grubą warstwę złożoną z koszulki, swetra i kurtki czuję, jak wali mu serce. Niemalże widzę jego uśmiech. Już mam zamiar powiedzieć coś śmiesznego, jakoś rozładować napięcie nagromadzone przez cały dzień, które właśnie stopniowo się ulatnia. Już podnoszę głowę, by spojrzeć w jego radosne oczy i przeprosić za moje dzisiejsze zachowanie. Już nawet otwieram usta, by wyszeptać słowa przeprosin, gdy nagle jego silne dłonie obejmują delikatnie, acz stanowczo moją twarz, a ciepłe wargi przylegają do moich. Tego to ja się nie spodziewałam.
Jego pocałunek jest delikatny jak letni deszcz, gorący jak upał lata, niespokojny jak letnia burza. I romantyczny jak zimowy wieczór, czyli dla mnie bardzo, bardzo.
Niesamowite ciepło przechodzi całe moje ciało, wargi drżą, serce zaczyna coraz szybciej bić a na wcześniej przemarzniętych policzkach pojawia się teraz czerwony rumieniec.
Stoję. Tylko stoję. I chłonę jego zapach, jego smak, jego ciepło, jego delikatność, jego zmysłowość, jego niesamowitą moc.
Mija morze czasu. Wojtek odsuwa głowę od mojej o może dziesięć centymetrów, kciukiem gładzi mój policzek. I spoglądamy sobie w oczy. W te jego ciemnozielone oczy, w których pierwszy raz widzę strach. Strach i coś jeszcze. O ironio! Właśnie to coś sprawia, że wypełnia mnie głupie poczucie bezpieczeństwa.
Nerwowo przełykam ślinę, wbijam wzrok w zabłocony chodnik, cofam się o krok.
On kładzie rękę na moim policzku. W tej chwili mogę wtulić twarz w tą jego rękę. Nie robię tego.
Dłoń mi się trzęsie, gdy podnoszę ją, kładę na jego dłoni i zdejmuję ze swojej twarzy. Wpędzam go tym samym w stan drobnej konsternacji.
- Przepraszam. Nie mogę. – Szepczę i odchodzę.

Kiedy zemdlałam? Chyba zaraz po wejściu do mieszkania. Pewna nie jestem. Nie wiem
też do końca, jak znalazłam się w swoim łóżku, ale grunt, że już w nim jestem, bezpieczna, samotna.
Pragnę snu. Pragnę go tak bardzo. Dlaczego nie mogę zasnąć? Stopniowo odzyskuję jasność umysłu, a pierwszym bodźcem, wyrywającym mnie ze stanu ogłupienia jest przypomnienie ciepłych, miękkich warg.
O Boże! Dlaczego? Bez sensu pytam. I tak nikt mi nie odpowie, nie musi nawet. Ja przecież doskonale odpowiedź znam. Prędzej czy później to by się wydarzyło. Wiem o tym. Wiedziałam to dzisiaj wieczorem, wiedziałam już dużo wcześniej. Chciałam uciec, uciekałam. Kurde, głupio zabrzmi to zdanie, ale… Przed przeznaczeniem nie ucieknę.

Poranek niedzielny. Jak zwykle budzą mnie promienie zimowego słońca. Dlaczego nie zasuwam rolet? Podnoszę się z miękkiej poduszki, ręce podnoszę do twarzy. Ukrywam ją w nich. Wzroku nie podniosę.

Wojtek śnił mi się całą noc. Najpierw szliśmy razem przez park. Trzymaliśmy się za ręce i (o dziwo) nic mi w tym nie przeszkadzało. Była późna jesień, na drzewach powiewały ostatki kolorowych liści. Opowiadałam coś, chyba nawet śpiewałam. Śmialiśmy się. Nagle Wojtek ścisnął moją rękę tak, iż poczułam przeszywający ból. Z jakichś powodów to był ból serca. Zatrzymaliśmy się, stanęliśmy osłupieli. Chciałam puścić jego rękę, nie pozwolił mi na to. Zaczęłam błagać szeptem, potem krzykiem. Nic nie działało. Po chwili spostrzegłam, iż otacza mnie klatka. Złota! Cały czas czułam jego coraz to zimniejszą, twardszą dłoń. Nawet wtedy, gdy moja klatka zaczęła stawać się coraz mniejsza, a ja wolno unosiłam się do góry. On został na ziemi. Chciałam unieść go w górę, zabrać go ze sobą, ale nie mogłam. Ciągnęłam z całych sił. Ani drgnął. Czułam, że zaraz oderwie mi rękę. I znów nie był to ból rozciąganej ręki, tylko serca.
W pewnym momencie poczułam ulgę. Już nic nie trzymało mnie przy ziemi, choć ręka Wojtka wciąż spoczywała w mojej dłoni. Tylko jego ręka. Konkretniej dłoń i przedramię. Ściskałam ją kurczowo, bojąc się utracić tą ułudę bezpieczeństwa.
Otaczały mnie chmury. Szare, burzowe. Zrobiło się przeraźliwie zimno, a ja poczułam, że jestem całkowicie naga. Co chwila gdzieś obok mnie błyskały pioruny. Ich blask był oślepiający, a odgłos trzasku przyprawiał o zabójczy ból… serca. Moja klatka pokryła się rdzą, jakimś czarnym, lepkim osadem i pleśnią, ponadto zaczęły z niej wyrastać kaleczące kolce. Przywierała do moich pleców, piersi, brzucha, głowy, nóg, twarzy. Stopniowo mnie zgniatała. Nagle rozbrzmiała muzyka. Głośno, przeszywająco. Czułam ją na całym ciele. Do much uszu dobiegł refren piosenki Phil’a Collins’a „ Another day in paradise”. A któż to śpiewał? Wojtek! Żeby było śmieszniej, on również był nagi. No, na szczęście jego biodra oplatały obłoczki chmur. Szkoda, że moich nie.
Byłam przerażona. Nawet nie wiem czym. Na pewno nie jego ogromnymi oczami, z których zamiast łez ciekły gęste krople krwi, zostawiające na białej, popękanej skórze twarzy czerwone plamy. Nie brakiem prawej ręki, z której ciekła ropa. Nie tym chrapliwym głosem, który brzmiał jak ujadanie bezdomnego psa. Przerażało mnie to, że bił od niego chłód i obojętność względem mnie. Podszedł do mnie wolno, spojrzał pustym wzrokiem, zaśmiał się szyderczo. Po chwili powiódł wzrokiem po moim odsłoniętym, poranionym przez kolczaste, cuchnące pręty klatki ciele i pofrunął ponad moją głową. Słyszałam, jak śpiewając, oddala się. Opanowała mnie samotność. W najczystszej postaci. Wciąż trzymałam jego rękę, wciąż zgniatała mnie klatka.
Umierałam powoli. W samotności. Najgorszy był moment, gdy zaczęłam się dusić. W moim gardle ugrzęzła ropna, krwawa kula. Nie mogłam się jej pozbyć. Plułam krwią, dostałam torsji. Nic nie pomagało, a każda, najmniejsza nawet próba zaczerpnięcia oddechu powodowała jeszcze gorsze męki. W końcu skonałam. "

Fragment mojego opowiadania.

4617 wyświetleń
34 teksty
0 obserwujących
Nikt jeszcze nie skomentował tego tekstu. Bądź pierwszy!