Menu
Gildia Pióra na Patronite

Podbiały i Jabłeczniki

fyrfle

fyrfle

Chodzimy. Spacerujemy. Wędrujemy. Nasze oczy oglądają jak gasną drewniane domy z początku ubiegłego wieku, nawet z końca wieku dziewiętnastego. W czasie tych siedmiu lat, które tutaj jestem ileż z nich odeszło. Czas czynił w nich coraz więcej dziur. Wciąż bardziej odkształcały się deski. Odpadały dachówki, gont i tworzyły się szczeliny w dachu, do których wdzierał się wiatr, a na więźby spadały krople deszczu, strugi ulew, że wyprowadzały się z nich kuny - beztestamentowe spadkobierczynie tych perełek architektury beskidzkiej, rękodzieła ludowego. Stropy w końcu się łamały, w dachach powstawały zapadliska, wreszcie całe wpadały do wnętrz, głuchym hukiem wypędzając z nich cienie i blaski przeszłości. Którejś tak upadły nocy, wpychane halnym, nie usłyszane w swoim bólu przez człowieka.

Zostały ruiny ścian ze solidnych fosztów, ale i je żarły korniki. Do dziur przez nie wydrążonych wdzierał się znowu wiatr, a na jego galopującym grzbiecie przybywał jeździec wilgoci i rozmiękczał strukturę drewnianych kłód, a zimą puchł i rozsadzał osłabione ścięgna drewien. Podmuch wiatru. Przechył. Wreszcie upadek. Pod własnym ciężarem. W wyniku słabości. Przyszli ludzie. Co solidniejsze belki zabrali na opał. Resztę w adorację, niczym apostolstwa dobrej śmierci, objęły mrówki. Stały się areną gonitw wróbli. Legowiskami kotów. Szczeliny między ostatnimi kłodami wypełnił wiatr piachem. A piach zasiedliły nasiona podbiałów i mniszków. W marcu dawna chata zamieniała się w kopiec ze złota. Albo złotym arrasem była.

Minęło kolejnych kilka lat i nie wiele już da się zobaczyć, bo spróchniałe drewno stało się znakomitym podłożem i nawozem dla czarnych bzów, winobluszczy, kalin, orzechów włoskich i jabłoni. Ktoś wiosną zerwał bzu kwiaty i zrobił syrop. Potem w sierpniu jagody i zrobił ponownie syrop, powidła, nalewkę. Z kwiatów mniszka uczynił sok i wianek na skroń, bransoletkę na dłoń, potem wianek wrzucił do Soły w nadziei proszącej o miłość, a jeszcze później fragment jego wplótł w bukiet ziół wierząc, że jest modlitwą o zdrowie i dobry, pobożny, spokojny i dostatni byt, że nie będzie łez padołem. Jeszcze i ta klasyczna chwila klasycznej formy piękna miała i ma tam miejsce, znów cykliczność. Ona gaździna stąd, on wędrowiec, połączeni węzłem nieuleczalnego romantyzmu, przyszli i przyjdą pewnego słonecznego popołudnia październikowego i cierpliwie, paradoksalnie benedyktyńsko, jak Balzak pisał swoją komedię ludzką, owoc po owocu zerwą wszystkie jabłka i zaniosą do domu, w którym obiorą skórki i z oberżyn zaczynią ocet jabłkowy, a obrane jabłka pokroją w ćwiartki i wykroją z nich gniazda nasienne. Ćwiartki pokroją do rondla i usmażą je, po czym włożą do słoików i zniosą do piwnicy, gdzie ustawią je na półkach, skąd będą je przynosili w każdy piątek z powrotem do kuchni, gdzie na koniec tygodnia upieką smaczne jabłecznik i drożdżowiec, aby nic nie zmieniać w odwiecznym cyklu dobra, miłości, rodziny i szczęścia, no i oczywiście dla radości ucztowania, delektowania się jedzeniem, atmosfery rodzinnego biesiadowania.

Dom więc stał się pokarmem - omastą dla chleba naszego powszedniego, elementem kultywowania tradycji i częścią obrządku religijnego. Nikt już nie zaprząta sobie głowy tym, że kiedyś tętnił człowiekiem. Jego cnotami, jego grzechami, miłością, pacierzami, namiętnościami, mową, uczynkami, filozofią prostego wiejskiego życia, opartą na cykliczności pór roku i cykliczności roku liturgicznego. W nim rodziło się i wychowywało po kilka do kilkunastu dzieci. To były bardzo malutkie domki. Niewiele miejsca, które to niewiele sprzyjało wspólnocie, hierarchii i zasadom. Gdzieś się jednak całość nie przełożyła na trwałość relacji. Wielkie rodziny rozpierzchły się po całym świecie, a te drewniane domki zostały osamotnienie, czczone tylko zachwytem przechodnia z dalekiego kraju.
Takich mimowolnych grobów człowieczeństwa, a jednak oaz historii, kultury i tradycji jest coraz więcej, ku nauce, ku przestrodze, ale i dla kultywowania miłości do do historii. Jednak to piękno w tym upadku, to my - Polacy i Polska. Serce mi mocniej bije gdy obok nich przechodzę. Jest w nich wielka tajemnica i dumna podniosłość. W opuszczeniu opuszczonego przez zagubionych buduję jednak, nawet nie umiem tego nazwać, taka to niewysłowioną mądrość dzisiejszych i jutra dni.

297 751 wyświetleń
4773 teksty
34 obserwujących
Nikt jeszcze nie skomentował tego tekstu. Bądź pierwszy!