Dawno zrzuciłam z siebie obumarły naskórek. W delikatną tkankę zapuszczasz swoje korzenie, ramiona to gałęzie na których zadomowiają się ptaki. Nasze języki, jak zielony pęd do słońca, lgną do siebie. Są ciepłe, rozpuszcza się na nich wciąż wyczuwalny oddech zimy. W głębi duszy pragnę, by ten stan skupienia jeszcze trochę trwał, zamykaliśmy wówczas w dłoniach zatrzymany czas, a spod przymkniętych powiek czytali marzenia. Teraz pędzimy od świtu do zmierzchu zawieszając się pomiędzy nowym, soczystym liściem. Strzepuję z ramion płatki wiśni, a wilgoć w powietrzu przypomina, jak wolno schną na nas ubrania.
Sylwia Pryga