W jednej chwili byłam zła, rozgniewana na to, że nie mogę spokojnie celebrowac smutku, poczucia osamotnienia. Dlaczego człowiek nie rozumie, że przytulając się, prosząc o sok, spowalnia realizację tego, czego tak bardzo mi trzeba? A juz następna myśl to wdzięcznośc, za wrażliwośc, intuicję, za zmysł szczególnego odgadywania mnie, innych. Cieszyłam się, że wracam trzymając rozmowę za rękę.... wracałam do bycia, do ludzi... ale odchodziłam od siebie...
Potrzebowałam zrealizowac to, co we mnie, co moje. Dlatego krótkie chwile bycia dla kogoś przeplatały się z długimi, chyba wciąż jeszcze coraz dłuższymi okresami czekania, szukania, nasłuchiwania, wypatrywania. Trwałam w marazmie. Moja potrzebnośc łkała nocami, milcząco bolała za dnia. Kiedy o niej mówiłam, nie było słychac nic, poza samotnością...
Myśląc o miłości widzę jej odwieczną przeciwwagę - samotnośc. Nie można kochac i jednocześnie odczuwac samotności. Co wobec tego czuję? Nie samotnośc, ale tęsknotę... albo właśnie samotnośc, bo nikt mnie nie kocha. Wiem, że jest i moja miłośc. Gdzieś jest ktoś, kto już tęskni i szuka mnie, właśnie mnie...
Łatwiej myślec mi o sobie w kategorii tęsknoty. Dużo łatwiej tęsknic, niż uznac siebie za samotna kobietę.