Wigilia Zielonych Świąt cz.5
Sycyliśmy się tymi widokami dłuższą chwilę, starając się nie przeszkadzać dwóm chłopcom, którzy wędkowali sobie w tym uroczym miejscu. Potem łąką poszliśmy wzdłuż kolorowej ściany parku w kierunku zamku. Łąka i po lewej jej strony park, a po prawej las, razem stanowiły cudowną perspektywę, którą zwieńczał zamek i jego wieże. Trawa i zioła wypełniające treść łąki były jeszcze nie skoszone, a w wysokich kwiatostanach traw i szczawiu, na kocu, beż jakiejkolwiek krępacji. para jakiś dwudziestopięciolatków, oddawała się miłości, a że podglądactwo jest moja pasją, to podglądałem ich apetyczne pocałunki, jej jędrne piersi. Piękny spektakl dawali w pięknym teatrze, wot i wsio! Pełnia romantyzmu. Miłość wśród wysokich kolorowych traw, kwitnących jaskrów, koniczyn, babek lancetowatych, które wyzwalają takie aromaty, że gdzie jak nie tu oddawać się namiętności, którą jeszcze wyśpiewują tysiące ptaków i szumią ją dziesiątki barwnych drzew, które sycą się ich szczęściem. Delikatna bryza od strony jeziorka niesie ich uczucia i zapładnia nimi cztery strony świata. Podszedł do mnie Wuj Stach i powiedział.
- Widzę, że się rozmarzyłeś i zamyśliłeś, a ja tymczasem podmyśliłem sobie kilka limeryków wspomnieniowych na tematy tutejsze. Chcesz posłuchać?
- a z chęcią, dawaj!
- No to słuchaj.
W Mosznej na zamku Tieele - Winklera
Amor łączył nie przebierał
Kuracjuszy z panami
Kobiety z dzieweczkami
Oj czy ja puszki Pandory nie otwieram?
Palnąłem śmiechem. I wspomnienia wszelkie ożyły, twarze ludzkie ponownie stanęły przed oczami.
- No dobrze, jedziem dalej, bo się popłaczesz - rzekł Wuj Stach.
W stadninie w Mosznej, gdzie koników cwał,
Nie jeden ogier tak rżał:
Mój Boże! Daj Boże!
A czempionce włożę.
Bóg jest spełnieniem , to i dał.
- Tak tych czempionek trochę dał, i o to we wszystkim tym chodzi, by życie było wybrukowane czempionkami i ogierami, kiedy trzeba i by nie mieć potem wyrzutów sumienia, a wspomnienia , które uchodzą w limeryki i haiku, a nawet poematy.
- Masz rację i słuchaj dalej.
W atmosferze wesołej i sprośnej,
Wykuwała się legenda Mosznej.
Tu sakramentalne męczeństwo,
Przeszło w nie jedne małżeństwo
Szczęśliwe, namiętne, otwarte i radosne.
- Prawda Wuju! Wielu udało się zamienić tu , dzięki wspaniałej kadrze szpitala, dyby sakramentu konkordatowego na przykład w owszem - małżeństwo, ale dziś są szczęśliwi, po wielu latach i otwrci na przyjaciół i przyjaciółki, i nie zazdroszczą sobie ich, a budują się wzajemnie, ich przyjaźnią, tym co wnoszą w ich codzienność, a wnoszą porywy inności, spontaniczności, pomocy- bezinteresownej pomocy, która rozwiązuje wiele poplątanych, życiowych ścieżek.
- Tak, tak...słuchaj ostatniego, który mi dziś przyszedł do głowy.
Nawet w Mosznej bycie rusofilem,
Skazuje na wyrok - jest debilem!
Więc człek deklaracji unika
- pisze, pije, bzyka,
A najlepiej mu z psem Świrem.
- Tak pamiętam, to zdarzenie, wielu przyjeżdża tu po pomoc, a nie chcę się otworzyć i tkwi w swej skorupie uprzedzeń, świętości, zabobonu, i jak przyjechali tak odjeżdżają, ale z pogłębioną niechęcią do ludzi, bardziej zranieni, bo zbudowali w sobie tylko kolejne zasieki, druty kolczaste. Kiedy to przebywali, to czekali tylko na niedzielną mszę o jedenastej, a ich terapia był brewiarz, różaniec przed kolacją, czy wieczne, swarliwe pouczanie współlokatorów, o wyższości ich wyborów życiowych i dowodem tego są ich przedrostki przed nazwiskami, często dwoma, ich sposób wysławiania się, ubierania czy jedzenia przy stole.
KONIEC CZĘŚCI PIĄTEJ
Autor