Ludzie powiadają - jeśli przyjaciół, to najwyżej kilkoro. A ja, na przekór światu, mam ich setki i setki mieć będę.
Nie pamiętam pierwszej przyjaźni - (kogo mam za to przeprosić?) może spotkanie z alfabetem, jakiś limeryk... Coś jednak chwyciło słowem za tak zwaną duszę.
Czasem cuchną, lecz to nie wada - dotykam zimnych, chropowatych grzbietów i zasypiam - to z Rousseau, to z Zawistowską i nikt nie jest zazdrosny o ten flirt inteligencji.
Stoją na baczność w dwuszeregu, czasem chowając się wśród tęższych kolegów - pochylone kładą na się zmęczone ciała, pożółkłe wiekiem a może ciężkie wielką wiedzą, choć są wiecznie młode.
Tę przyjaźń przypłaciłem życiem własnych oczu, lecz nikt nie odda spojrzenia, które dostaję na wędrówkę po światach (w tym tak zwanej duszy).
Przeżywam ich los, ale przeżyją mnie, przeżyją przyjaciele i setki pokoleń z którymi się złączą, bo to, co się zrodzi, to mariaż tak zwanych dusz, które drzemią w tobie i we mnie ludzki przyjacielu.