Menu
Gildia Pióra na Patronite

Chcieli by zabrała ich razem... część III

Pina92

Pina92

Wiktor odrzucił gazetę i spojrzał na przyjaciółkę, która właśnie weszła do sali, wyszczerzył zęby i wskazując krzesło pogodnym, wręcz konferansjerskim tonem powiedział:

- Co tam w wielkim świecie słychać?

- A powoli, bo powoli, ale leci – odparła dziewczyna zrzucając z siedzenia na jego szpitalne łóżko stosik gazet. – Babka od matematyki zachorowała i nie mieliśmy dzisiaj tej strasznej klasówki przez którą ostatnio cię nie odwiedzałam.

- To chyba dobrze – odparł. – A jak tam przygotowania do studniówki?

- Kupiłam już sobie sukienkę. Jest prosta, ale śliczna. Długa z gorsetem i małymi ozdobnymi kwiatkami. Turkusowo-zielona.

- Będzie pasować ci do oczu.

- Bo ja wiem. Matka twierdzi, że wyglądam w niej ślicznie, ale chyba jestem do niej trochę za gruba.

- Czasem pleciesz jakby ci ktoś zęby mądrości wybił. Jesteś śliczna.

- A ty czasem pleciesz tak jakbym w domu lustra nie miała. – Joaśka zaśmiała się. – Jak ja ci zazdroszczę… Masz taki luz. Zero szkoły, zero obowiązków. Leżysz sobie i wypoczywasz.

- W każdej chwili mogę się z tobą zamienić – odrzekł. – Mnie ten „odpoczynek” stokroć bardziej męczy niż chodzenie do szkoły i wszystkie obowiązki mojego, marnego życia.

- Dziwny człowiek z ciebie.

- Twierdzisz, że jestem nienormalny?

- No coś w tym stylu.

- W sumie to ja chyba nie chcę być normalny. Normalność jest przecież taka nudna…

***

Matka siedziała u niego już blisko dwie godziny. Nie znosił tego. Niemal cały czas powtarzała jaki to „jej synuś jest biedny”, na siłę wciskała w niego ogromne porcje jedzenia, miliony razy pytała czy czasem nic mu nie potrzeba, ale dzisiaj przeszła samą siebie wydzierając się na salową (bo podobno sala była brudna). Nie reagowała na jego „delikatne” sugestie by w końcu się wyniosła, udał więc bardzo sennego, obrócił się twarzą do ściany i nie reagował wówczas, gdy pytała czy śpi. Plan okazał się dobry. Po kilku minutach przysadzista kobieta podniosła się z krzesła ustawionego obok jego łóżka. Miała już wychodzić z sali, gdy jak burza wpadł do niej lekarz.

- Bardzo cieszę się, że udało mi się panią złapać – powiedział. – Muszę z panią pilnie porozmawiać.

- Dobrze kochaniutki. O co chodzi? – zapytała kobieta uśmiechając się promiennie.

- Może przejdziemy do mojego gabinetu. Wolałbym by rozmowa odbyła się na osobności – rzekł mężczyzna rzucając ukradkowe spojrzenie w stronę łóżka, na którym leżał Wiktor.

- Nie ma takiej potrzemy. – Kobieta energicznie potrząsnęła głową. – Mój syn jest niesamowicie wymęczony i usnął, a z doświadczenia wiem, że w takim przypadku nie jest w stanie obudzić go nawet wystrzał armaty.

- No dobrze niech będzie. Niech pani usiądzie – wskazał na krzesło, z którego kobieta przed chwilą wstała. Sam podstawił sobie drugie w taki sposób, iż spoczął dokładnie naprzeciwko niej.

Przez chwilę panowała cisza. Młody mężczyzna nie mógł zdobyć się na to by powiedzieć kobiecie co dzieje się z jej synem.

- O czym pan chciał rozmawiać? – zapytała w końcu kobieta lekko zniecierpliwionym tonem.

- Otóż… Chodzi o pani syna. – Mężczyzna na chwilę zawiesił głos, odetchnął głęboko i kontynuował. - Już wiemy co mu dolega. Niestety diagnoza nie jest zbyt optymistyczna. Pani syn ma glejaka wielopostaciowego.

- Co? – kobieta zmrużyła oczy patrząc na mężczyznę pytająco.

- Jest to nowotwór złośliwy mózgu. Niestety bardzo zaawansowany. Nie będę owijać w bawełnę pani syn ma jeszcze kilka tygodni życia.

Kobieta poczuła się zupełnie tak jakby cały świat zawalił się jej na głowę. Jej kochany syn, wyczekane, jedyne dziecko, ostatni promyk słońca. Nie… Nie… To niemożliwe! Ten mężczyzna musi się mylić. Jest jeszcze zbyt młody. Nie zna się. Podniosła się i poczuła, iż ziemia osuwa jej się spod stóp.

- Pan nie ma racji. – zdołała jeszcze powiedzieć nim straciła przytomność.

***

„Boże, do cholery, dlaczego właśnie ja? Za jakie grzechy? Z jakiej przyczyny? W czym zawiniłem? Czego nie dopilnowałem? Z czym sobie nie poradziłem? Co przerosło mnie aż tak bardzo, ze zasługuję na tak bardzo dotkliwą karę?

Zawsze starałem się być jak najbardziej w porządku.

Okej, okej…

Może nie chodziłem do kościoła, nie modliłem się z namiętnością wiernego twojemu słowu, może nawet wypowiadałem twe imię głównie przez przypadek, ale, do jasnej cholery, nikogo też nie zabiłem, nikogo nie okradłem, nikomu nie zniszczyłem życia. Nie uważasz, że to zabawne miłościwy Boże? Mordercy, gwałciciele, złodzieje i inni więksi lub mniejsi złoczyńcy żyją i mają się całkiem dobrze. Odbierają majątki, niszczą dorobek życia, bawi ich czyjeś nieszczęście, a jednak to nie oni zostają skazani na śmierć! I gdzie ta twoja głupia sprawiedliwość, dokąd uciekła wielkoduszność, o której z taką namiętnością trąbią księża?!

I dlaczego od twoich idiotycznych wyroków nie można się odwołać? Czemu, o wielki i wszechobecny, nie stworzyłeś żadnego trybunału? Przecież normalnie nawet najgorsi zwyrodnialcy mogą złożyć apelację do sądu wyższej instancji!

Wytłumacz jak tu wierzyć w ciebie i twe odległe obietnice w obliczu takiej niesprawiedliwości?!”

***

Cicho zamknęła drzwi od sali i podeszła do łóżka, na którym odwrócony do ściany leżał Wiktor. Delikatnie chwyciła go za ramię i szeptem zapytała:

- Żyjesz?

Spojrzał na nią nieprzytomnym wzrokiem.

- Wiktor co jest? Jesteś tam?

Zero reakcji. Potrząsnęła nim delikatnie i po raz kolejny wypowiedziała pytanie:

- Żyjesz?

- Już niedługo. – Odparł grobowym tonem.

Zapanowała cisza i wyczuwalna, niemal namacalna konsternacja.

- Kiepski żart. – Wydukała w końcu Joanna.

- Ja nie żartuję. Umieram. Mam nadzieję, że nie zrazi cię moja bezpośredniość. Słyszałem rozmowę lekarza z matką. Na mózgu mam jakiegoś glejka czy coś… Nie ma szans na jego usunięcie. To koniec.

Aśka poczuła, że krew odpływa jej z twarzy. Zerwała się i wybiegła z sali.

***

Na sztolni oddziału ogólnego panowało niezwykłe poruszenie. Pielęgniarki szybkim krokiem przemierzały odległość od jednej sali do kolejnej, zdenerwowani lekarze robili slalom między łóżkami pacjentów, odwiedzający z reklamówkami pełnymi jedzenia i drobiazgów dla bliskich starali się jak najszybciej do nich dostać.

Asia pokonywała szpitalne korytarze z prędkością którą można porównać tylko do prędkości światła. Po głowie tłukła jej się ta jedna, dusząca myśl. „On umiera. Nie ma dla niego ratunku.”. Była jak w amoku. Wybiegła ze szpitala i pognała w stronę pobliskiego parku. Pragnęła zabić tą myśl, wmówić sobie, iż ta rozmowa nigdy nie miała miejsca albo… że te wydarzenia zdarzyły się tylko i wyłącznie we śnie. Za chwilę się obudzi i wszystko będzie dobrze. Ubierze się i zejdzie do salonu gdzie Wiktor będzie dopijał kawę wesoło gawędząc z jej mamą. Pójdą razem do szkoły, a po drodze planować będą szczegóły balu maturalnego. Przecież tak właśnie do cholery miało być! Tak to sobie wymarzyła.

Dlaczego wszystko się tak skomplikowało? Dlaczego życie potoczyło się według całkiem innego scenariusza? Czemu ktoś, tam na górze, przekreślił niezmywalnym markerem ich marzenia, plany i pragnienia? Przecież mieli jeszcze tak dużo do zrobienia, tak wiele do przeżycia, masę misji do wypełnienia.

Zabawne. Zawsze gdy wybiegała myślami w przyszłość, gdy wyobrażała sobie jak to będzie za 5, 10, 15, 20, a nawet 40 lat gdzieś obok siebie widziała jego – swojego najlepszego, jedynego w swoim rodzaju, prawdziwego przyjaciela. Przyjaciela na śmierć i życie. Świat bez niego tracił meritum, rzeczywistość stawała się smutna i szara. Nie… To przecież niemożliwe!

***

Zostawiła go. Zostawiła go samego z tą pieprzoną niemocą, której on przecież tak bardzo nie znosił.

Umrze. Wiedział to. Twardo stąpał po ziemi i już dawno stracił wiarę w cuda i bajki. No i na pewno nie był osobą, która się oszukiwała i dawała sobie fałszywą nadzieją tylko po to aby później ją stracić. Nie znaczy to wcale, że pogodził się ze swoim okrutnym przeznaczeniem. To, iż miał świadomość tego co się stanie w najbliższej przyszłości sprawiało, że czuł się jeszcze bardziej bezradny i zagubiony. On przecież tak kochał życie, brał je pełnymi garściami, wykorzystywał wszystko to co ono mu dawało, a teraz… Teraz tak po prostu dobiega jego koniec. Właśnie. Koniec – nigdy to słowo nie miało w dobie tyle dramatyzmu, desperacji i rozpaczy co teraz. Dlaczego ludzie zaczynają doceniać niektóre rzeczy dopiero wówczas gdy je tracą? Czemu ON nigdy nie czerpał radości z samego istnienia? Z możliwości widoku słońca, wąchania zapachu skoszonej trawy, dotyku miękkiej pierzynki śniegu, wesołego marszu po kolorowych liściach, które niedawno opadły z drzew. Te z pozoru nic nieznaczące, codzienne czynności wydawały mu się teraz wyjątkowo odległe.

Na dzień dzisiejszy może już tylko wegetować. Nie potrafił bowiem już swojej beznadziejnej egzystencji nazywać życiem. Wręcz przeciwnie. Czuł się tak daleko od życia jak jest to tylko możliwe. Czasami wydawało mu się, że wolałby już zginąć, a nie trwać w tym beznadziejnym stanie między życiem, a śmiercią. Z drugiej strony miał świadomość tego jak wielu rzeczy jeszcze nie zrobił, ile spraw odłożył „na później”, które, jak się okazało, nigdy nie miało nadejść. Myślał: „Mam czas, jestem jeszcze młody, zdążę”. Niestety, nasz świat jest tak skonstruowany, że odchodzą nie tylko osoby starsze. Wiedział o tym, ale żył w przekonaniu, iż jego to nie dotyczy, że on znajduje się gdzieś nad tą ponurą statystyką umieralności.

3519 wyświetleń
73 teksty
1 obserwujący
  • zulejka

    30 August 2010, 01:47

    powiem krótko - rokuje.
    spodobało mi się i wciągnęło mnie,
    pozdro, sympatyczna k.