Menu
Gildia Pióra na Patronite

TATUŚ

fyrfle

fyrfle

Był prawdziwą głową rodziny, dlatego nasze, a tym samym moje lato i wakacje były związane silnie z jego życiem w tym czasie, a więc przede wszystkim pracowaliśmy. Drugim powodem dla którego piszę o nim jest oczywiście pamięć i moim zdaniem idzie tutaj o obowiązek pamięci jaki mają dzieci wobec swoich rodziców. Raz dwa razy w tygodniu jestem na cmentarzu we wsi, w której mieszkam i patrzę na postępującą zbrodnię niepamięci. Stroiki i znicze stoją jeszcze od pierwszego listopada lub pozrzucał je wiatr i tak minie dwadzieścia lat, a dzieci nie opłacą dalej grobu - zniknie po człowieku ślad. Brutalna cena jaką płacimy za konsumpcjonizm i tak zwany postęp, choć to przecież dewastowanie - wandalizacja polskości.

Do ostatniego jego dnia na ziemi mówiliśmy do niego Tatuś zwracając się z czymkolwiek i w jakiejkolwiek sprawie do niego. Urodzony w 1925 roku już w 1939 roku musiał posmakować ciężkiej pracy w byłym DDR, bo jego matka, a nasza babcia nie podpisała volkslisty i całą wojnę był niemieckim niewolnikiem. Oczywiście, że po wojnie Niemiec chciał go zabrać ze sobą do Bawarii, ale oczywiście są rzeczy, których Polak nigdy zrobić nie może i Tatuś nie zrobił tego. Po wojnie poznał moją mamę i tułali się po Polsce - ona rodziła i wychowywała dzieci, a on ciężko i niestety uczciwie pracował, no to nie był mile widzianym człowiekiem w każdym zakładzie, w którym przyszło mu pracować - dostawali przez jego uczciwość wilcze bilety: z Kowar do Rudnej, z Rudnej do Sławięcic, ze Sławięcic do Pawłowic, a stamtąd na Szklarkę. Dla rodziny zrezygnował ze szkoły politycznej w Moskwie, co raz na zawsze wyznaczyło jego miejsce w łańcuchu pokarmowym PRL, ale kochał socjalizm i komunizm, i tylko się zastanawiam, jak on tą miłość godził z inną miłością ideologiczną, a więc do Ewangelii i do Biblii - był zagorzałym praktykującym katolikiem. Szkoda, bo nigdy nie porozmawiałem z nim o tym - byłem na to wtedy jeszcze za głupi, a potem on już odszedł.

Jego i nasze lato, to była przeważnie praca. Wstawał o czwartej rano i szedł do lasu sosnowego "żywicować", a więc pozyskiwać żywicę z sosny do specjalnych kubków, a potem wybierało się ją z nich do wiader i przelewało do beczek, w których jechała do fabryki w Kłobucku. Przychodził z lasu, to szedł oporządzić krowy - doić je, dać jeść, napoić, potem śniadanie i praca w polu przy burakach, ogórkach i po południu znowu "żywicowanie". Oczywiście dochodziły sianokosy, żniwa i stertowanie oraz stogowanie siana, skoszonego w snopki zboża, które potem czekało na późno letni czas, kiedy to docierała do nas młockarnia i zboże zostało wymłócone, a od gdzieś 1983 roku, to żniwa były "kombajnowaniem" zbóż, więc cała logistyka "młócki" odeszła do historii, ale to też temat na oddzielne opowiadanie. Oczywiście wraz z Tatusiem, chodziliśmy na tak zwany odrobek, bo ciągnika i maszyn nie było, a ziemię "obrobić" trzeba było, więc albo się załapało na kolejce w SKR lub trzeba było prosić chłopa o orkę czy bronowanie prywatnym ciągnikiem, a takie też w peerelowskie wsi były.

Praca pracą, można by o niej godzinami pisać, ale ja zajmę się tymi chwilami, w których wspólnie z Tatusiem odpoczywaliśmy. Tym czasem do odpoczywania najlepszym była wówczas niedziela. Latem więc Tatuś o świcie wstawał, a my wraz nim i jechaliśmy rowerami na ryby. Wcześniej w sobotę były wielkie przygotowania - sprawdzanie stanu wędek, przygotowywanie przynęt, gotowanie pęczku, gniecenie ciasta. Gnojownik był na środku podwórka i przy jego obrzeżach żyło sobie setki dżdżownic, więc z ich pozyskiwaniem nie było jakichkolwiek problemów. Jeszcze kanapki, jeszcze herbata, a później kawa w termosy i skoro swit jechaliśmy na stawy - na Bielawki, do Kozy lub Miechowa, to było jak narkotyczne upojenie. Często wracaliśmy tylko na okres obiadu, aby około czwartej popołudniu jechać z powrotem i myślę, że nie chodziło w tym rytuale o sam połów ryb, ale o sposób życia - bycie razem poprzez wspólne rozmowy, posiłki, "moczenie kija" i oczywiście kąpiel. Ciocia Jadwiga była w Lublinie w szefostwie inspekcji handlowej, więc załatwiłby ojcu najlepsze wędki i kołowrotki na świecie, ale on zawsze wędki robił sam z kijów leszczynowych, które rurkami łączył w cztero i pół metrowe wędziska, którymi słynął pośród wędkarskiej braci. Miało to swoje komiczne odbicie w jego poczynaniach nad wodą, bo był drwalem, więc był niesamowicie silny, więc kiedy następowało branie, to jak on szarpnął tym ogromnym wędziskiem, to z wody podrywał nawet wielkie szczupaki, czy kilku kilowe karpie i nie było jakiegoś prowadzenia czy walki ze strony ryby - po prostu z wody była wyrywana potężną dźwignią jaką była ponad czterometrowa drewniana wędka w rękach Tatusia. Potem następował błyskawiczny lot ryby w powietrzu i lądowała gdzieś za naszymi plecami, a szczupak nawet jak zdążył odgryźć haczyk, to i tak poderwany był tak mocno, że lądował na brzegu stawu. A zgromadzeni wędkarze na innych stanowiskach śmiali się do rozpuku, ale też bili brawo, bo widok rzeczywiście był zabawny i niecodzienny.

Coś trzeba było robić ze złowionymi rybami. Było ich tak wiele, że Tatuś postanowił wykopać im rów na polu przylegającym do naszego domu i jak pomyślał tak zrobił. Dzieło swoje prowadził intensywnie od lat siedemdziesiątych i stale je powiększał, że rów po kilkunastu latach był długi, głęboki i szeroki. Budowla była skrupulatnie ofaszynowana, czyli brzegi wzmocnione drewnem. Trzymał w nim najprzeróżniejsze ryby, między innymi szczupaki, karpie, okonie, płotki i karasie, cośmy je łapali wędkując, czy przynosili z dzikich leśnych poniemieckich stawów. Ten rów był jak wielkie akwarium. Lubilem przysiadać na jego brzegu i przyglądać się pływającym stadkom ryb według gatunku, lub wygrzewającym się w słońcu szczupakom. Dziwne, ciekawy był to czas, bo wszyscy wiedzieli o "skarbach" tego rowu, ale nikt i nigdy nie wpadł na pomysł by Tatusia okraść. Ciekawostką tego rowu jest to, że Tatuś kopiąc go dokopał się węgla brunatnego, który tam gdzie mieszkaliśmy był już na głębokości już metra i suszył go, a potem palił nim w piecu. Próbował na nas wymóc dalszą eksploatację wyrobiska, ale sprzeciwiliśmy się mu, popieranie przez Mamusię. Było to dla nas po prostu bez sensu, skoro był drwalem i drzewa było skolko godno. Niepocieszony uległ.

Kolejną formą niedzielnego wypoczynku Tatusia i nas było grzybobranie. Oczywiście mieszkaliśmy w lesie, toż wystarczyło pójść pięćdziesiąt metrów od zagrody i niby żadna filozofia, a kanie w praktyce rosły pod naszymi drzewami owocowymi, ale Tatuś zabierał nas na grzybowiska sobie tylko znane, które spotykał w lasach oddalonych o kilka kilometrów od naszego domu, kiedy widział je podczas różnego rodzaju prac leśnych. No to czyniliśmy do tych grzybobrań takie same przygotowania jak do wędkowań i świtem niedzielnym jechaliśmy w piękne lasy z kilkoma ogromnymi podróżnymi torbami i rzeczywiście zapełnialiśmy je - jedną kurkami, drugą prawdziwkami, trzecią czerwonymi i brązowymi kozakami, kolejną podgrzybkami, rydzami, gołąbkami. Potem w domu była ich obróbka, słoikowanie i suszenie - końcowo trafiały właśnie też między innymi do wspomnianej cioci Jadwigi w Lublinie.

Myślę, że najbardziej jednak odpoczywał przy kolejnej jego pasji, a więc przy pszczołach. Miał kilka uli i w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych najczęściej przy nich można było go spotkać. Nawet jeśli nic nie robił , to siadał na stołeczku i przypatrywał się ich życiu. My pomagaliśmy mu tylko przy pozyskiwaniu miodu, czy zakładaliśmy na ramki tak zwaną wenzę, na której to pszczoły tworzyły swoje złote plastry miodu. Ja bałem się pszczół, ale to mnie Tatuś postanowił uczynić mistrzem pszczelarskim i zapisał mnie na stosowny kurs. Na szczęście odbyło się tylko spotkanie organizacyjne.

Tatuś miał jeszcze jedną pasję w niedzielne popołudnia i wieczory. Zaczytywał się w Starym i Nowym Testamentach, co miało swoje komiczne odzwierciedlenie też, bo oczywiście latem nawiedzali nasz leśny przysiółek Świadkowie Jehowy, w niedzielę w południe właśnie nawiedzali - pieszo, bądź autobusem, a Tatuś nie wyrzucał ich jak to inni robili, tylko zapraszał, usadawiał na krzesłach przy studni, Mamusia robiła im herbatę i zaczynała się dysputa religijna. Z tego co ja się przysłuchiwałem, to łatwo było "zgasić" Świadków Jehowy właśnie wiedzą biblijną, bo na ich argument Tatuś miał zawsze kontrargument i cytował go dosłownie z Biblii, z zaznaczeniem jaki wers i w której księdze. Dla mnie to było bardzo zabawne i odtąd nabrałem przekonania, że Biblia , to bardzo niebezpieczne narzędzie, dlatego chodząc do kościoła i słuchając wszelkich kaznodziei z tej czy innej "parafii" zawsze mam dystans do treści Biblii i zawsze najsampierwszy jest dla mnie zdrowy rozsądek, a nie słowo rzekome Boga. To tak jak u Pawlaka, czyli trawestując go - wiara wiarą, ale sens i radość ma być moim życiem.

Dobrze, wystarczy na ten raz o Tatusiu. Odszedł w 1996 roku do Pana, ale, że kochał komunizm, to jak śpiewał Jan Pietrzak - anielski orszak przed tron Najwyższego tworzyli mu pewnie też jego czerwoni patroni. I dobrze, i pewnie to takie piękne, i akceptowalne takie pośród moich dzisiejszych czytelników, którzy tak kochają różnorodność kulturową, a już w jednym człowieku, toż to świętość świata poprawności, otwartości, tolerancji, równości, więc niesieni sprawiedliwością i walorami emocjonalnymi mojego dzieła wiele łez wzruszenia wyleją, będą klaskać na stojąco oraz pisać w komentarzach hymny pochwalne - żądając wręcz kolejnych wspomnień KU PAMIĘCI TATUSIA (1925 - 1996).

Mirosław

297 751 wyświetleń
4773 teksty
34 obserwujących
  • fyrfle

    18 July 2018, 11:56

    Dziękuję serdecznie :)