Dzielił nas ocean, ona dziewczyna z innego świata, młoda, wykształcona z dobrego domu. Ja, dojrzały już facet, życiowy rozbitek, samotnik z bagażem doświadczeń i starą chatą na wsi. Zatrzymywała się czasami przed furtką, wpatrywała się w uśmiechnięte kwiaty, dla których poświęcałem większość wolnego czasu a później z uśmiechem zerkała w stronę gniazda bocianiego, które wyróżniało moją chatę od innych. Była zachwycona pięknem, tym prostym, zwyczajnym, które sprawiało, że zatrzymywał się czas. Pewnego dnia, gdy odnawiałem starą ławeczkę otworzyła furtkę po raz pierwszy, kucnęła przy mnie i wpatrując się… trwała. Gdy skończyłem malowanie ławeczki, zaprosiłem ją na ganek, poczęstowałem herbatą z miodem ze swojej malutkiej pasieki. Od tamtej chwili odwiedzała mnie częściej, opowiadała o każdym swoim zakochaniu, o bólu rozstania, nadziei, powrotach. Wypłakiwała się w moje ramiona, a ja ją mocno przytulałem i tak trwaliśmy aż do pierwszych skrzatów, które obwieszczały swoją muzyką, że pora już iść… Zostaliśmy przyjaciółmi i choć dzielił nas ocean, zawsze znajdowała jakąś tęczę, po której mogła do mnie przyjść i przytulić się w trudne dni… Nasza przyjaźń przetrwała lata i choć nie mogłem być tam, gdzie ona musiała pójść, jesteśmy wciąż sercem z sobą, uśmiecham się do niej poprzez kwiaty i poprzez łzy, gdy zapalam znicz… W zwątpieniu często człowiek przekracza furtkę nadziei, za którą sam Bóg zatrzymuje czas, by tych, którzy muszą już odejść oswoić z bezkresem pięknem a tych, którzy muszą jeszcze zostać, nauczyć do końca pięknie przy kimś trwać…
Jest w tym melancholia, ale też i zwykła lub niezwykła, jak kto woli, serdeczność. Taka co zatrzymuje uwagę na mijającym, ale nie pominiętym życiu. Ładnie namalowałeś ten obraz. :)