Menu
Gildia Pióra na Patronite

Czy zastanawialiście się kiedyś nad śmiercią?

Irish

Irish

Czy zastanawialiście się kiedyś nad śmiercią? Czy myśleliście jak się wtedy czują ludzie? Wspominaliście kiedyś tych, o których mówiono w wiadomościach? Nie. Wy tylko wzruszaliście ramionami widząc klepsydrę na słupie z informacjami lub gdy prezenterka w telewizji, ubrana elegancko, mówiła o kolejnym strasznym wypadku, w którym zginęło dziecko lub młodzieniec, który mógł być niewiele młodszy od was. I co wtedy? Po prostu przychodziła wam myśl, że to może się przydarzyć każdemu. Każdemu tylko nie wam. Mogli mówić o nieszczęściach, ale was to się nie tyczyło, nie o was, przecież, chodziło. A teraz usiądźcie wygodniej. Opowiem wam historię niezwykłą. Może kiedyś ją słyszeliście a może nie. Po prostu czytajcie.

Była jesień, późna jesień. Byłam trudnym dzieckiem sprawiającym kłopoty na każdym kroku. Nigdy nie obchodziłam urodzin, w sumie to nigdy mi ich nie wyprawiano. Pamiętam, że wtedy był dzień gdy kończyłam sześć lat. Smutne wspomnienie. Byłam adoptowana, jednak jeszcze wtedy o tym nie wiedziałam. Jedyne co docierało do mojej, wtedy, małej, dziecięcej główki, że jestem bardzo chora. Nie umiałam pojąć, że to nie jest zwykłe przeziębienie i szczerze powiedziawszy mało mnie to obchodziło.
Nadal widzę przed sobą biel korytarza i nieprzyjemny zapach szpitala, który dotychczas źle mi się kojarzy. Siedziałam na krześle, machając wesoło nogami, przed gabinetem, do którego prowadziły równie białe drzwi, jak ściana obok, z złotą plakietką, a na niej widniejącą nazwą, której nie mogłam przeczytać. Wtedy nie rozumiałam przygnębienia w oczach rodziców. Nie pojmowałam co się dzieję i dlaczego znajduję się w miejscu, które nawet sześcioletnią dziewczynkę przyprawiało o przygnębienie.
Nie mogłam się doczekać, aż dorośli wyjdą z pokoju. Ja, jako sześciolatka, ciągle próbowałam uchwycić promyk nadziei, który uparcie zapewniał, że oni powrócą stamtąd z uśmiechami na twarzy, a później pójdziemy na lody do lodziarni w zielonej budce. I wyobraźcie sobie moje zdziwienie gdy mama i ojciec wyszli ze smutkiem w oczach. Wiem, że nawet nie próbowali na mnie patrzeć. Wyglądało to tak jakby ignorowali mnie. Teraz sobie myślę, że oni próbowali się pogodzić z diagnozą. A może dla nich już byłam martwa?
- Pójdziemy na lody? – uśmiechnęłam się do taty, próbując dosięgnąć jego wielkiej dłoni. Matka przystanęła na chwilę, jakby na kogoś czekała, spojrzała na mnie z szokiem.
- Nie, kochanie, nie pójdziemy na lody. – Ujęła moją dłoń, uśmiechając się lekko, jakby dopiero co uświadomiła sobie o mojej obecności. Za chwilę już wychodziliśmy drzwiami z miejsca, które nazywano „szpitalem”. Od razu poczułam coś co przypominać mogło wolność pomimo, że znajdowałam się tam niecałą godzinę.
Słońce ogrzało moją małą, okrągłą twarz. O tej porze roku słoneczko, które tak bardzo kochałam, nie często zaszczycało mieszkańców miasteczka Dwikozy. Pomyślałam sobie wtedy, że zapewne do Sandomierza, do którego przywieziono mnie tuż po tym jak zaczęłam się skarżyć na ból brzucha. Wtedy myśleli, że to zapalenie wyrostka robaczkowego, jednak w niedługim czasie poznali prawdę.
Gdy już dojechaliśmy do niewielkiego domu, w którym mieszkaliśmy, mama jak najszybciej wbiegła do domu z trudem powstrzymując łzy, a tata spojrzał na mnie jakby oceniał mnie i mój stan zdrowia, przez lusterko w samochodzie. Wzruszyłam lekko ramionami, a za chwilę znajdowałam się w domu, będącym dla mnie pałacem. Zakręciłam się wesoło wokół własnej osi. Nikt nie mógł mi wtedy popsuć nastroju, nawet złość rodziców.
Przez zielone zasłonki, na oknie, przebijały się ostatnie figlarne promienia październikowego słońca. Uchylając je zobaczyłam jak tata wysiada z niebieskiego Peugeota. Zaklaskałam wesoło w ręce i ruszyłam w stronę małej kuchni. Pomimo, że nie była wielkich rozmiarów, a mama nie była zawodową kucharką, to za każdym razem gdy spożywałam tam posiłek, miałam wrażenie, że jestem w pięciogwiazdkowej restauracji (nie żebym wtedy wiedziała jak smakuje jedzenie z restauracji). Nie byliśmy bogaci, a rodzice czasami ledwo wiązali koniec z końcem.
Nie przestąpiłam przez próg do pokoju gdyż usłyszałam ściszony głos rodziców. Stali bokiem do drzwi, a ja miałam na nich świetny widok przez dziurkę od klucza.
- Co my teraz zrobimy? – spytała mama ze spuszczoną głową. Wyglądała jakby dopiero co zrezygnowała z życia. Była ubrana w białą, zwiewną sukienkę w czerwone groszki. Już w domu założyła fartuch kuchenny, który przykrywał jej okrągły brzuch. Była w ciąży. Na nogach widniały puszyste kapcie, które kupiła na blaszanym rynku w Sandomierzu.
- Nie wiem – Popatrzył kobiecie prosto w oczy.
Były one niebieskie, w kolorze letniego nieba. Jej głowę pokrywały miliony loczków, blond loczków. Wyglądała niczym anioł. Piękna i wesoła. Prawie zawsze wesoła. Jednak dziś jej twarz nie była uśmiechnięta. Była smutna, a pod oczami widniały ciemne cienie, tak jakby nie spała w nocy.
- I po co my ją braliśmy? – zapytał wysoki, przystojny mężczyzna.
Był brunetem, a jego oczy były równie czarne. Karnację miał ciemną. Jego hipnotyzujące spojrzenie i czarne włosy, których grzywka czasami opadała na czoło, dopełniały się.
- Słucham? – Matka momentalnie oprzytomniała. Spojrzała na niego jakby pierwszy raz go na oczy widziała – To jest człowiek! Rozumiesz? CZŁOWIEK! Nie możesz oddać ją do reklamacji bo się zepsuła! Jesteśmy jej rodzicami! Chcę żeby była moją córką! Nawet jeśli przez rok, miesiąc, dzień! – zamknęła oczy i zaczęła cicho płakać. Po chwili już znajdowała się w silnych ramionach męża, który zaczął delikatnie gładzić ją po włosach.
- Cicho… - szepnął jej do ucha – Rak nam nie straszny. – spojrzał na zegar, którego wskazówki ślizgały się po tarczy, jakby były urodzonymi łyżwiarkami. Czas płynął niemiłosiernie – Ile jej zostało?
- Lekarz powiedział, że góra tydzień.
Oderwałam się od drzwi i, nie wiedząc czemu tata przywoływał imię skorupiaka, ruszyłam w stronę pokoju.
Owszem, miałam własny pokój. Nie był on olbrzymich wielkości, jednak uwielbiałam to miejsce, w którym mogłam zostać na osobności ze samą sobą. Nawet w takim wieku potrzebowałam samotności gdyż była ona wtedy moim najlepszym przyjacielem.
Spędziłam w tym pokoju następne kilka dni. Wychodziłam czasami do łazienki, a mama przynosiła mi jedzenie do pokoju, co bardzo mnie zdziwiło. Nigdy czegoś takiego nie robiła. Raz przesypiałam cały dzień, a w nocy patrzyłam na gwiazdy, by rano móc podziwiać wschód, innym razem było zupełnie odwrotnie.
Tak czwartego dnia spędzonego na łóżku czułam się wykończona, jak po niezwykle ciężkiej pracy fizycznej. Nie mogłam ruszać kończynami, raz mi było niezwykle zimno, a raz gorąco jednak nie wystarczało mi siły, by zrzucić kołdrę.
Mama siedziała przy mnie niemal cały czas, podczas gdy ja nie rozumiałam co się ze mną dzieję. Wiedziałam jedynie, że jestem ciężko chora, a sama domyślałam się, że już nigdy z tego nie wyjdę.
Dochodziło właśnie południe. Modliłam się niemo, a mama wyszła przygotować coś do jedzenia. Zostałam całkiem sama. Zacisnęłam powieki krzycząc do Boga prośbę o pomoc. Tak wiele dla mnie znaczyła. Usłyszałam, że drzwi się uchylają.
Do pokoju jednak nie weszła mama, a tata. Nie odwróciłam głowę by to sprawdzić. Po prostu wiedziałam. Zdradziło go westchnienie.
Ojciec podszedł do mojego łóżka, pogładził moje czoło, a za chwilę upadł ciężko na krzesło tuż obok. Czułam jego wzrok na swojej twarzy, mimo to nie otworzyłam oczu. Chyba już nie miałam siły.
- Nie odchodź, mała – wyszeptał, a ja miałam wrażenie, że głos mu się załamał. Chciałam go pocieszyć, odpowiedzieć „wszystko w porządku, będę cała”. A jednak nie potrafiłam. Moje oczy stały się wilgotne, a w słowach ojca słyszałam zapewnienie o miłości. Mama już mi powiedziała, że byłam adoptowana. Nie do końca rozumiałam co to oznacza, ale wiedziałam, że ma to wielkie znaczenie dla nich, moich rodziców. Okropnie się czułam z myślą, że mogę ich zostawić samych, jednak jak chciałam się choćby poruszyć, nie mogłam. Moje ciało odmawiało mi posłuszeństwa, a ja chciałam płakać, wic się z agonii, krzyczeć. Chciałam jakiegokolwiek zapewnienia, że nadal żyję, że nie odeszłam jeszcze.
Usnęłam po niedługim czasie, słyszałam jeszcze, że mama wchodzi do pokoju i przytula się do swego męża.
Nie pamiętam snu pomimo, że wydawał się ważny. Wiem jedynie, że musiałam dokonać wyboru i dokonałam. Naprawdę nie wiem co stało się potem. Chyba już ze snu promyki słońca mnie nie ocuciły. Moje bezwładne ciało leżało na łóżku, pozbawione życia, z duszą, chyba, w niebie.
Czy zastanawialiście się kiedyś nad śmiercią? Czy myśleliście jak się wtedy czują ludzie? Wspominaliście kiedyś tych, o których mówiono w wiadomościach? Nie. Wy tylko wzruszaliście ramionami widząc klepsydrę na słupie z informacjami lub gdy prezenterka w telewizji, ubrana elegancko, mówiła o kolejnym strasznym wypadku, w którym zginęło dziecko lub młodzieniec, który mógł być niewiele młodszy od was. I co wtedy? Po prostu przychodziła wam myśl, że to może się przydarzyć każdemu. Każdemu tylko nie wam. Mogli mówić o nieszczęściach, ale was to się nie tyczyło, nie o was, przecież, chodziło, a ja właśnie wtedy umarłam. Zgasłam bez słowa, podczas prośby o pomoc. A może ta pomoc przyszła? Nie wiem, nie pamiętam. Ja już zaznałam spokoju, lecz wy obiecajcie mi, że zrobicie wszystko by na łożu śmierci nie żałować, że coś się nie zdarzyło. I to z waszej winy…

8220 wyświetleń
99 tekstów
2 obserwujących
Nikt jeszcze nie skomentował tego tekstu. Bądź pierwszy!