Najtrudniej pogodzić się z tym, że na zwrotnicach życia mijamy się niepostrzeżenie sami ze sobą. Pędzimy z prędkością światła w narkotycznym śnie wariata, a gdy nagle trzeba się zatrzymać, wysiadamy na tej samej stacji, ale nic już tu nie jest znajome, nic do siebie nie pasuje, choć kiedyś ten kawałek ziemi był dla nas całym światem, który mieścił się w wyrazie układanym na piasku z trzech liter dom. A przecież tu się wszystko zaczęło, tutaj na pokracznych nóżkach przemierzaliśmy pierwsze drogi mleczne w naszym małym wielkim wszechświecie. Tutaj czyhaliśmy na pierwsze przygody, które pojawiały się tak często jak podmiejskie pociągi, przynosząc ze sobą ekscytujący zapach nieznanych miejsc, nowych emocji i wrażeń. Tutaj zaczynają się wszystkie ścieżki, po których biegając gubiliśmy biały puch naszych nieopierzonych skrzydeł. To tutaj po raz pierwszy w radosnych zabawach wznosiliśmy się do chmur i tutaj boleśnie z nich upadliśmy smakując słodko-gorzkich owoców porażki. Tutaj spotkaliśmy pierwszych przyjaciół i wrogów, jednym i drugim przysięgając wierność do grobowej deski.
Spaceruję tamtymi peronami, przysiadam na metalowej ławce noszącej stygmaty nieszczęśliwych miłości, pierwszych przekleństw, przysiąg, wyznań dozgonnej wierności grupom muzycznym czy klubom piłkarskim. Szukam wzrokiem czegoś, czego mogłabym się uchwycić, żeby dostrzec intensywny kolor tamtych dni, ale wiem, że to równie niemożliwe, jak to, że zza rogu stacji wybiegnie jasnowłosa dziewczynka w granatowym mundurku z czerwonym lizakiem w rączce i żółtym pieskiem przy nodze. Będzie biegać po peronie bawiąc się z pieskiem, uśmiechając się do przechodniów, raz po raz wyglądając ku miejscu, gdzie tory zataczają łuk, skąd nadjedzie żółty pociąg, z którego za kilka minut wysiądzie mamusia. A kiedy już dostrzeże ją w rozsuwanych drzwiach przedziału, będzie biec najszybciej jak umie, zarzuci mamie rączki na szyję i całą drogę do domu zasypie ją słodką paplaniną nadzwyczaj rozumnej sześciolatki.
Ale dziewczynka nie wybiega zza blaszanej ścianki kolejowego przystanku, nie zobaczę jej nawet gdy zamknę oczy, a jednak dokładnie czuję jej obecność. Przychodzi do mnie w deszczowe noce, wślizguje się pod koc i głaszcze ciepłymi paluszkami po nosku, żeby złe sny się nie przypałętały - tak mówiła nam babcia. Czasem zjawia się w ciągu dnia, gdy jest tak ciężko oddychać z bólu, gdy ktoś wyrwie skrzydła i przejdzie się po nich w butach cynizmu i obłudy. Dotyka mojego policzka i niesłyszalnym szeptem różowiutkich usteczek jeszcze umorusanych jagodowym dżemem śpiewa mi naszą piosenkę o tym, że tuż za domem zaczyna się ścieżka do miejsca, gdzie niebo jest zawsze błękitne, drzewa zielone, domy kolorowe a ludzie zwyczajnie dobrzy, gdzie nocą niebo ugina się od ciężaru gwiazd, które spadają tylko po to, żeby spełniać nasze marzenia. Wtulam się całą sobą w tą szczelinę światła jaką zostawia na progu, gdy odchodzi, zostawiając na klamce jagodowe linie papilarne dziecięcych paluszków. Odsłaniam okna, wpuszczając jasne promienie słońca, zaczyna się kolejny dzień, uśmiecham się, bo już wiem, że jeszcze będzie przepięknie.
...jakie ładne są te wspomnienia ...ale tak faktycznie było ....a i ja często byłem umorusany dżemem jagodowym i siedziałem na schodach czekając aż babcia zawoła mnie na naleśniki ....a były najsmaczniejsze w świecie ..... ;)....:*....
Chwilę mnie nie było A tu takie teksty piszesz! To jest nieprzyzwoicie cudowne, czytać Cię. I się tak zachwycać, że aż brak tchu, momentami :) Tak, dzieciństwo jest wspaniałe. Moje takie było. Pewnie dlatego nadal nie mogę się oprzeć, gdy napotykam na swojej drodze deszczową kałużę :)
Uśmiechnęłam się na Twój komentarz, Seba. Jaki przewrotny musi być ten mój optymizm, że Was zasmuca;) Zapewniam Cię, że nie ma tu smutku, może malutki cień melancholii...