Miałem sobie dzisiaj pozwolić trochę bardziej na ten rozkoszny niebyt wśród gasnących latarni ospałego miasta. I nawet nie musiałbym rozmieniać niczego na drobne, bo alkohol to jedyna próżność, za którą ostatnio płacę. Odkąd nie pamiętam pociągów, bliższy jest mi pojazd na czterech łapach. Takie nieskończone snucie się pomiędzy barem a obskurnym stolikiem, gdzie los czyni mnie czarnością wszystkich dziur niekwapiących się do tego, aby jakkolwiek zwrócić wchłonięty nadmiar materii. Usta kominów rozsiewają wokoło dym, a ja nie mogę przestać kaszleć. Przymykam tylko zakurzone powieki i zapuszczam tę narkotyczną komunię w otchłań przeżutych płuc. Czas nie zamarza. To ja zastygam w niebycie, nie wiedząc, czy to czym dotykam dna, to jeszcze kolana czy już kości(…). [...]
wizja upadku, której nie potrafię ziścić? niemożność ostatecznego upodlenia się, byle tylko wyplenić ze swoich dni tę cholerną nieobecność? przemawiam językiem bezsilności i przywiązania, któremu nie sposób położyć kres; zanurzam się w strumieniu niemocy, czekając aż zupełnie obmyje mnie z czasu.
pozwolę, aby ten rok dopełnił się za mnie. brak mi już siły, by okłamywać się po raz kolejny. mówić do tego dzisiaj, że coś usłyszę, choć ono nigdy nie nadchodzi.