Tego dnia ludzie tajemniczo zniknęli z ulic ciemnych miast. Nie szukali więcej zagadek, nie pragnęli odkryć alchemii losu. Wizja pustego miasta podniecała, a zarazem przerażała swoją nieodmienną ciszą. Cisza dobijała. To w niej najczęściej rozbrzmiewał krzyk, to ją nazwano naszym przekleństwem, to w niej grzebano umarłych. W niej dogasały ostatnie płomyczki radości, przeistaczały się w ciemność ostatnie świetliki niewinnych dusz. Świat milczał, jednak mimo ciszy w nas tliła się nadzieja. Ta iskra stawała się naszym światłem, my zaś ogniem. Aleje uliczek pięły się w nieskończoność w półmroku latarni. Za kurtyną jesieni wiosna słodko łkała. Łzy stały się nowym symbolem czasu, opadające liście, mieniły się w barwach amarantu, czerni i czerwieni. Splecione dróżki tajemnicą okrywały uwikłane w zapomnienie ścieżki.