Szłam pewnego wieczoru
poprzez życie,
nie śpiesząc się donikąd.
W parku było duszno od cieni.
Półmrok przyklejał się
do rozchylonych warg.
Ściekał z płowych włosów
i opadał aż na dno
porzuconej kałuży,
której potłuczone zwierciadło
odbijało nasze największe pragnienia…
Szłam poprzez ten park,
wypatrując haustu pożywnego powietrza…
Lecz nagle potknęłam się
o serce.
Leżało na środku chodnika,
małe, brudne, zaniedbane…
Spoczywało, jego szept pomału gasł…
Zdeptane i poniżone,
nie usiłowało dalej bić.
Podniosłam je,
pokruszone, potargane…
Cóż miałam począć? Rozwiesić ogłoszenia
o znalezionym sercu? Cóż miałabym napisać?
„Oddam serce w dobre ręce”?
Z biednym sercem pod pachą,
udałam się do domu.
Mijały tysiąclecia,
nikt się nie zgłosił…
Co zrobić z tą zagubioną biedaczyną?
Postanowiłam się nim zaopiekować.
Serce, pełne wdzięczności,
znów zachciało bić – z początku bardzo nieśmiało,
z czasem coraz odważniej, wyraźniej, weselej…
Pewnego dnia,
kiedy się tego nie spodziewałam,
znalezione serce
zakwitło –
a jego kwiat nazywał się
Miłością.
Bardzo ładna opowieść :-)
Piękny, osobisty jak by o mnie.
Przepiękny wiersz! Niesamowicie pięknie piszesz.🌹🍀