Senne rojenia zawitały do mej głowy, poranek z pierwszym oddechem. Sny przypominały królewskie łowy, winogrona z kobiecych ust smakowałem ze wstydliwym lękiem.
Zmierzch a ja byłem już nieważki, kiedy napój bogów polała jasnowłosa. Kibić jej lekka niczym skrzydła ważki , przypomniała mi o święcie Dionizosa
Czy była nimfą? Olimpijską boginią ? Piękniejszą od woni cyprysów i morza. Tańczyła i była wtedy rzadką lilią, oczami płonącymi tak jak zorza.
Słońca przebłysk otula twarz moją, budziłem się z tą smutną epoką. Ona dla nas małych jest ostoją, Dionizje szaleńców pod laurami opoką.
W owej dolinie piękna puchar zaklęty, w winie, śpiewie i kobiecych biodrach. Niższości emblematem jesteś tu przeklęty, głupi pokładamy ufność w marnych rządach.
Czasami w snach powracam na Dionizje, serce śpiewa refren Carpe Diem. Radosnym majestatem snuję taką wizję, wiedząc, że w tej szarej strefie ginę.