ranek świta słońce toczy się zza wzgórza jak codzień herbatniki w kawie zanurzasz usta zajęte milczą ciągle wolne oczy patrzą na kota jak do miski leniwie kroczy wahadło zegara wierci się w lewo i w prawo trzyma czas w swoim sercu lecz bije nie żwawo na parapecie rodzi się nowy kwiat czerwony dom budzi się do życia oprócz twojej głowy
znów do pracy jesteś spóźniony zrzucasz krawat opierasz czoło o kominek rozpalony ogień myśli spala się z drewnem z kominka reszta ciała jest nadal zimna i drętwa jak kolorowy ptaszek martwy znaleziony na skórzanym siedzeniu w aucie wgnieconym w pień drzewa oliwkowego przy wiejskiej szosie tam gdzie zapach oliwy zawsze się roznosił
ptaszyna łapki miała w powietrzu pogniecone pióra nie trzepotały już na wietrze na wietrze oddechu zrozpaczonego mężczyzny co wyjął go z samochodu za młodej jeszcze żony by umierać wśród rurek i cichych maszyn za szklanymi drzwiamy wśród obcych twarzy
zawsze modliłeś się o cud taki aby na miejscu żony w sposób jakiś znalazł się ktoś inny ktoś tobie nie znany i oto leży na twojej dłoni ptaszek mały nadzieja owija serce jak szyję apaszka że śmierć wybrała życie kolorowego ptaszka by ogrzewał śpiewem jej dni zimne i oszronione gdy ty będziesz tulił przy kominku twoją żonę