Obijam się o puste ściany zmeczonych dłoni. W źrenicach dni mają spróchniałe korzenie.
Gdy świt budzi ranek, palcami wymykam się na pustą kartkę papieru, zdejmująca słowom kaganiec. Chrząszczą pod naciskiem ołówka. Wyblakłe od milczenia, naszpikowane kolcami ranią usta, Lotem czarnego kruka rozlewają się na kartce, mają w sobie coś niepokojącego.
Przyklejam je śliną, na ulicy szerokiej lini. Skazani tylko na siebie, czekamy. Zrodzeni w mieście winnych wzgórz.
Wychudzony grudniowy księżyc, bladym gwiazdom wiersze czyta.
Anioł na ziemię spadł. Ręce bezradne miał. Nie wzbił się w powietrze. Pozostał wśród innych aniołów. Samotny. Wbity w szarą, zmarznięta ziemię.
http://youtu.be/dzucCMmhzjQ
Zapewniam Cię Motylku, że małe kruczki są milsze i przyjazne człowiekowi, choć te rozlane małym druczkiem, nieco kłopotliwe :)
Może i anioł lecz nie ten o jakim poematy piszemy. 😉 Miłego 🙂
Kruki są zatrważające i tajemnicze. może to Anioły? popraw spróchniałe Pozdrawiam
Zapewniam Cię Motylku, że małe kruczki są milsze i przyjazne człowiekowi, choć te rozlane małym druczkiem, nieco kłopotliwe :)
Może i anioł lecz nie ten o jakim poematy piszemy. 😉
Miłego 🙂
Kruki są zatrważające i tajemnicze. może to Anioły?
popraw spróchniałe
Pozdrawiam