Nad stawem pokrytym dywanem lilii przechodziła miłość. Ubrana w zwiewną w kwiaty sukienkę tak jak nimfa wodna. Włosy ciemne, długie prawie do samej talii na buzi niewinność. A ciało jędrne, delikatne jak aksamit, niebiańsko dorodne. Nie dla mnie ty…pomyślałem, lecz dyskretnie jej w oczy spojrzałem. Odwzajemniła spojrzenie…tak trochę niby od niechcenia… Poprawiając rozwiane włosy wiatrem, zatrzepotała rzęsami. I zalotnie, tanecznie odwróciła się i odeszła ścieżką między liliami. Tej nocy spać nie mogłem rozmyślając o spotkanym aniele. O spojrzeniu, jakiego było mi dane doświadczyć. To była jakby dusz głęboka, tajemna rozmowa. Tak bardzo zapragnąłem jeszcze raz jej buzię i jej oczy zobaczyć. Nazajutrz z nadzieją ponownego widzenia udałem się nad staw modry. Padał deszcz, więc nikłe miałem nadzieję jej widzenia. I gdy już chciałem wracać mignęło coś w oddali w szuwarach. Przybliżyłem się nieco prowadzony ciekawością, by sprawdzić czy to ta postać. To nie była ona, a tęcza wschodząca na niebie po ulewnym deszczu. Zapatrzyłem się w to piękne, niebiańskie zjawisko chłonąc magię barw i cieni. I zapachów kwiatów wydobywających się z ich wnętrza. Lecz to nie kwiaty pachniały, a miłość, która tak jak ja przyszła podziwiać piękno I w pięknie odnaleźć swoje wczorajsze szczęście.
Ciekawie zbudowane, jak małe liryczne opowiadanko. Dobrze się czyta. Ja zawsze myślałem, że miłość siedzi pod ścianą i dłubie słonecznik. Pozdrawiam Super!!!