Na zasłonie blado piętrzą się zaspy melancholii pozostawionego sobie niczym tkanka na Antarktydzie skazanego na byt ogrodowej figury
bezdenna podparta na pięściach o latarnie władczo z rozkoszą ssie światło pomarańczowo-orzechowe gdzieś w nabrzmiałej od dławionej ciszy głębinie stygnący stożek reflektora usiłuje przegryźć się na drugą stronę