Księżyc jasnym blaskiem ze studni moich oczu wylewa wodę. Źrenice zapatrzone w dal, odpływające w przestworza... Nieodczuwalny chłód, który przenika do ciała w tempie krwi wypływającej z nadgarstków. Rozpalone z bólu serce sparciałą nicią szyje rany, które zdają się.. nie goić...
Mój powód? Żaden konkretny. Poczucie samotności, nieumiejętność znalezienia sensu rzeczy które robimy, nierozumienie życia... Nie wiem, może chęć oderwania się od wszystkiego co mnie przygniata do ziemi... Ale takie myśli mam co noc mimo to nigdy tego nie zrobię, nigdy się nawet nie okaleczę...
Ja nigdy tego nie zrobię. Może i myślałam kiedyś o tym ale to nie jest wyjście z sytuacji. Bo jak można odebrać sobie najcenniejszy skarb jaki się dostało?