Dar taki piękny
Już nie ma miejsca na tym ciele,
Panowie doktorzy, Szanowni państwo,
Ran jest tak dużo, krwi cieknie tak wiele,
Każde przypełzło do niego draństwo.
Konsylium w bieli milczy z powagą,
Szeleszczą cicho wyprane fartuchy.
Gdzieś z tyłu, szeptem, wzajem się radzą
A z przodu tylko wzrok suchy.
Ja leżę na stole, głowa w bok zwrócona,
Za oknem zielenią kołyszą się drzewa.
Bezradnie, bez siły, śpią moje ramiona,
A sercu już nie chce... Już nie chce się śpiewać.
Ich smętna powaga, nadęte spojrzenia,
Ich zwykłe sprawy na wysokim czole.
I tylko zegar miarowo się zmienia,
Co było na górze, jest teraz na dole.
Mówiący już przestał podziwiać me ciało,
A reszta już myśli o należnej kawie,
Dlatego być może to im uleciało,
Co teraz ja widzę na tej chłodnej jawie.
Najpierw kroki... W sandałach, czy boso?
Podszedłeś do mnie bliżej niż zwykle,
Dłonią przeczesałeś moje siwe włosy,
Strząsnąłeś iskry bólu, tam najbardziej przykre.
A potem Twój uśmiech.. Ja go widzę zawsze
Przecież wiesz o tym, i ja wiem, mój Panie
I Twoje spojrzenie, tak ciepłe i jasne
Tej chwili, tej jednej nie zamienię za nic.
Już się odwracali, pora lunchu blisko.
Już mieli zniknąć ot, tak, bez żadnego echa,
Nagle jeden spojrzał, zdumieniem błysnął
I krzyknął - oszalał! Jeszcze się uśmiecha!
A wtedy twarz do nich wdzięcznie się zwróciła.
Usta zaszemrały, zatrzeszczały kości,
Popłynęły słowa - kochani! Tak miło.
Pomogliście dotrzeć do źródła miłości.
Quid Quidem