Do V.
Jak wstyd jest odciąć spłowiałe sumienie,
Tkane starannie wieczorną słabością,
Uwolnić język, co pod płaskim kamieniem,
Był tylko pozą, zapomnianą mądrością.
Odejść, jak odchodził Orfeusz strudzony,
I jedną duszą poznawać smak zatracenia,
Za życia już będąc z bóstwami skłóconym,
W wielu twarzach szukać ukojenia.
Mścić się, jak Apollo na zbyt ludzkim Marsjaszu,
Paląc zsiniałym drewnem ku wiecznej przestrodze,
Nie znając bólu ni potęgi czasu,
Igrać z wiecznością, w splamionej todze.
Wyrazić słowem plątaninę myśli,
Odwiecznie utkwioną w sieci neuronów,
I wierzyć naiwnie, że choćbyś się przyśnił,
Nie zmącisz Świątyni stworzonej przez Bogów!
Nęcą dawne prawdy, minione wieczory,
Pełne wątpliwości – pozbawione zakończenia,
A umysł, który nigdy nie zaznał pokory,
Domaga się kolejnych scen tego przedstawienia.
Autor