w sobie rozsnuci aż po zszarzały horyzont tkamy bezsłownie te wszystkie światła co poprowadzą nas w c i e m n o ś c i a c h
/dni/
od zmierzchu rdzawych pól po srebrnych księżyca zniknięciach szukać będziemy b e z p o w r o t n i e . . .
bo nie dzieli nas już ten wstyd zaplątany w pościel co jeszcze rankiem chciałby oparzyć dłonie z niedotknięcia
a zza okna latarnie jak zapałki w szklanych oczach wcale nie chcą szeptać dobranoc nad pustką krętych ulic gdzie kiedyś - krok w krok - człowieczejąc i palec w palec - z Bogiem wciąż nie umieliśmy zmartwychwstać
my - z przelotów wiatru popiół wypalonych słońc
osiadłych na jednym sercu*
____________________________________________ * - [tu] chodzi o jeden, identyczny sposób kochania.