Menu
Gildia Pióra na Patronite
Kamil Borkowski

Kamil Borkowski

Tak naprawdę nazywa się Pivoine, jak ten kwiat, choć większość ludzi mówi na nią Pea. Jak groszek, po angielsku. Ma pięć i pół roku, piegi i w snach zazwyczaj gonią ją wiedźmy, a przecież one nie istnieją. Tak przynajmniej powtarza Margot, a jej trzeba słuchać, bo zawsze wszystko wie i zna każdą odpowiedź. Nie ma wiedźm, włosowych wróżek, a umiera się… cóż, umiera się po to, by zrobić miejsce innym… prawda?

Ale kiedy umiera malutka siostrzyczka Pei, sytuacja się komplikuje. Pewnego dnia, Mama pojechała do szpitala, i wróciła bez dzidziusia. Od tamtej pory już nie śpiewała. Nie uśmiechała się. Co prawda, szybko zaszła w kolejną ciążę, ale potem umarł Tatuś. Nawet się nie pożegnał, nie pocałował przed snem. Został tylko zapach, do którego tak ciężko się przytulić.
I zostały same. Mamunia często zamyka się w pokoju, bo dokucza jej dzidziuś w brzuchu. Czasem krzyczy, ale zwykle płacze. Kiedy stłucze szklankę i przez brzuch nie może się schylić, by podnieść szkło. Kiedy przeciekają rury, i nie ma Tatusia, by je naprawił. Kiedy trzeba iść na targ, a torby są dla Mamuni za ciężkie. Kiedy Pea i Margot coś przeskrobią, jak ten wypadek ze słoikiem i skorpionem… Wtedy zazwyczaj Mamunia wygania je z domu, żeby płakać w samotności. Ale to nic. Przecież większość czasu spędzają biegając po łąkach, po ich królestwie. Królestwie, w którym wszystko pachnie nadzieją, gdzie zawsze świeci słońce, a deszcz to jedynie jaskółki, stukające o dachy błękitnymi chodaczkami. Królestwie, gdzie można zbierać kwiaty, skakać po kamieniach w strumyku, bawić się w rozpoznawanie chmur. Albo pobiec na Wietrzne Wzgórze, skąd doskonale widać turbiny wiatrowe – ogromne białe wiatraki, dzięki którym mają prąd. Można na nie patrzeć, a każdy obrót jest jak uderzenie serca. Są jak anioły, strzegące ich przed niebezpieczeństwami. I pozwalają Pivoine zasnąć, kiedy smutek wypełnia ją jak ciemność…

„Nocna tęcza” jest jak płatek kwiatu na dłoni. Motyli oddech między kroplami deszczu. To przepiękna opowieść o ogromnej nadziei, niewinności i radości życia, na którą od najmłodszych lat pada cień umierania. To dźwięk dziecięcego śmiechu, jaki tak dobrze pamiętamy, i smak dorosłych łez, o których nie możemy zapomnieć. Autorka zabiera nas ponownie w ogrody dzieciństwa, gdzie zrywamy owoce z drzew, i jednocześnie zadaje pytanie, ile z dziecięcej wrażliwości nadal mamy w sobie. Ile „piegów” doliczymy się na swojej twarzy. Ile pośród nas nadal jest małych bohaterów, którzy na co dzień mierzą się z dorosłymi sprawami, ale czasami rzucają wszystko, żeby pobiec na wilgotną łąkę i raz jeszcze poczuć zapach trawy na łokciach? A przede wszystkim, ilu wśród nas nadal jest małych książąt, co wybuchają śmiechem, ile sił, i płaczą, aż łez im zabraknie? Co pragną zgubić się w cudzych ramionach i zasnąć, przytuleni pod jabłonią w ostatnich promieniach zachodzącego słońca – z dala od strachu, bólu i niepewności.

„Zaciskam powieki najmocniej, jak potrafię. „Zostań, zostań” – mówię na głos, ale rozmywa się w szarości – jego uśmiech, jego zapach. Było doskonale. Sen trwał tak długo. W kółko budziłam się i zasypiałam i śniło mi się to samo. (...) Tata stojący w drzwiach u podnóża schodów, z ramionami otwartymi szeroko specjalnie dla mnie, schylający się, by mnie złapać, gdy wpadam w niego biegiem. Jego ramiona oplatają mnie mocno i unoszą wysoko w górę, na buziaka. Czuję zapach jego skóry, kładę głowę na jego ramieniu. Próbuję przedłużyć sen, przeciągnąć go, by rano nie przestał trwać, chcę schwytać zapachy. Niestety, im bardziej walczę, by zatrzymać sen, tym bardziej się budzę. – Tatusiu, zaczekaj! (…)”.

Claire King skomponowała niezwykle wzruszającą symfonię o poczuciu straty i tęsknocie, o poszukiwaniu okruszków chleba, którego ciepło to jedyna pamiątka, po kimś, kto odszedł. O każdym zdjęciu, które pozostaje w rękach, o dźwięku głosu, które nadal pobrzmiewa gdzieś w ciemności, by rozpłynąć się o świcie. O tym, jak trudno żyć, kiedy zabraknie nagle kogoś, kto był całym naszym sercem. Autorka w cudowny sposób tka literacką chustkę, którą można przytknąć do oczu w najcięższych chwilach, kiedy zdarzy nam się zwątpić w to, co najbardziej ulotne. To nauka trzymania za rękę, kiedy nie ma się siły, by spojrzeć. A przede wszystkim – oda do miłości, miłości aż do bólu. I odnajdywania szczęścia w najbardziej niedocenianych zakamarkach własnej duszy – tam, gdzie nadal cieszą nas drobiazgi, tam, gdzie wciąż jesteśmy tęczą na nocnym niebie.

Autorka w dedykacji napisała swoim córkom, by zawsze pamiętały, że to nadzieja ma moc spełniania najskrytszych snów. I właśnie tym słowem określiłbym „Nocną tęczę”. Nadzieją. Pivoine przypomina nam, że pomimo ciemności, zawsze jesteśmy w stanie wykrzesać w sobie światło. I podzielić się nim. Zakląć je do czyichś oczu. Wtulić. I wierzyć. W końcu nawet nocą mogą zakwitnąć barwy.

28 886 wyświetleń
275 tekstów
113 obserwujących
Nikt jeszcze nie skomentował tego tekstu. Bądź pierwszy!