Menu
Gildia Pióra na Patronite

LODZIARZ

fyrfle

fyrfle

Zawsze jechał od strony Dziadowej Kłody, drogą powiatową, łączącą Namysłów z Sycowem. Po prawej stronie miał brązowo-zieloną ścianę sosnowego lasu, u ziemi porośniętego wysoką trawą i kłębowiskiem jeżyn. W rowie oddzielającym las od szosy rosło przez cały sezon mnóstwo kań, a czasami nawet koźlarzy. Po drugiej stronie był też rów, który oddzielał szosę od pegeerowskich pól. Ten z kolei był zarośnięty samosiejkami topoli, olch i akacji, po których wspinały się dorodne jeżyny, a u ich podnóża, w zwartych kłębowiskach rosły dzikie maliny. Jakieś półtora kilometra za Dziadową Kłodą, po lewej stronie szosy dostrzegał przystanek. Zwalniał, by jakieś czterdzieści metrów za nim skręcić w lewo, w drogę polno-leśną. Była kręta i zazwyczaj pełna kolein. Kiedy już wjechał w te drogę, to po prawej stronie miał pole mojego sąsiada - pana P. Po lewej stronie drogi zaś wił się głęboki rów melioracyjny, który przecinał, klucząc, pora uprawne, a dalej wbijał się meandrami i zakolami głęboko w las, aż do poniemieckich stawów rybnych. Moja opowieść rozgrywa się w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, więc stan wód gruntowych był bardzo wysoki. Zatem zawsze w tym rowie była woda, a okresowo pojawiały się w nim ryby, zwłaszcza płocie, kozy, kiełbie, karasie, ukleje i cierniki. Brzegi tego rowu porastały małe sosenki i brzozy, również naniesione przez wiatr, a może liczne wtedy ptactwo. Większość z nich była wycinana przez robotników melioracyjnych, którzy raz na kilka lat sumiennie czyścili koryto rowu i jego obrzeże. Nie wiem czemu, ale niektóre z nich pozostawiali, zwłaszcza te na koronie rowu. Dziś to już ponad czterdziestoletnie, solidne i piękne drzewa. Od wiosny do późnej jesieni pod tymi brzózkami i sosenkami rosły spore ilości maślaków, kozaków i gąsek. Za rowem rozciągały się pola uprawne należące do KPGR Stradomia Górna. Te pola nie zawsze należały do państwowego kombinatu rolniczego. Przedtem ich właścicielami byli miejscowi rolnicy. Bodajże na początku lat sześćdziesiątych władze PRL zdecydowały o powstaniu potężnego, państwowego latyfundium. Ziemię rolnikom indywidualnym, pewnie jakąś spec ustawą odebrano. Były to grunty marnej jakości. Uprawiano tu naprzemiennie żyto i owies, a w latach osiemdziesiątych doszła do tego zestawu, modna w tym czasie kukurydza, a wiązało się to z zastosowaniem na szeroką skalę nawozów mineralnych.

Po jakichś stu metrach rów gwałtownie odbijał w lewo, czyli na południe, wżynając się zielenią sosen i brzóz w żółte już łany zbóż. Po prawej stronie nadal było pole sąsiada P., z ziemniakami lub żytem, czy owsem. Dalej o trzydzieści metrów pole sąsiada napotykało na ścianę lasu brzozowego, którego poszycie rodziło duże ilości dorodnych prawdziwków, kozaków różnej barwy i o dziwo podgrzybków. To pewnie z tej przyczyny, że niedaleko sąsiadował z lasem świerkowo-sosnowym i grzybnia jakoś się i tu przyjmowała. Po drugiej stronie drogi, na wysokości tej brzeziny, czterometrowej szerokości pasem, wcinał się w pola pegeerowskie mini lasek z dzikimi topolami, osikami, dębami i sosnami. Jego poszyciem był żarnowiec, jeżyny owocujące tak obficie i smacznie od końca lipca do września. Tuż za brzozowym gajem znajdowała się niewielka łączka, również należąca do pana P., na której palował on swoją czerwoną w białe łaty krowę. Dalej wjeżdżał nasz bohater w las. Po prawej stronie był to las sosnowy, a po lewej, wtedy, młodziutki zagajnik, pełen sosen, brzóz i świerków. W nim to w sezonie rosły całe watahy prawdziwków, maślaków, kozaków i podgrzybków. W prawobrzeżnej części lasu wyrastały, często na wysokość metra jeżyny, dostarczając nam i nie tylko nam, arcysmacznych owoców. Kiedy się pochylaliśmy, często znajdowaliśmy schowane w tym gąszczu podgrzybki, gąski i prawdziwki. Po kilkudziesięciu metrach droga, pod kątem, prawie dziewięćdziesięciu stopni zakręcała w prawo, by przez następne kilkadziesiąt metrów ułożyć się w niby napięty łuk. Razem z tym łukiem zaczynała się dębina, porośnięta na ziemi jagodami i łachami poziomek. Kiedy poziomki kwitły, a potem dojrzewały, widok był po prostu disnejowski. Potem droga odwijała się w drugą stronę, w sumie tworząc odwróconą literę S. Wraz z nowym zakrętem zmieniała sie też postać lasu. Tym razem po lewej i prawej stronie drogi szacowne dęby zastąpił młodnik sosnowo-dębowy. Kiedy tak jechał mógł zobaczyć i widział, i czasami przystawał, kuszony żółtym koloniami kurek lub pięknymi okazami borowików, które wyrastały czasami na środku drogi lub wystrzelały w górę tuż przy jej krawędzi. Kiedy łuk drogi się prostował już widział nas biegających i po lewej stronie nasz dom z czerwonej niemieckiej cegły, a na wprost wysoki dom sąsiada, otynkowany i pomalowany na biało z szarym, stromym dachem. Po lewej stronie zagajnik kończył sie dwumetrowej szerokości pasem porośniętym żarnowcem. Kiedy żarnowiec zakwitał, wydawało się, że nasza osada położona jest w raju, a pomiędzy nim pojawiały się duże ilości czerwonych kapeluszy pewnej odmiany koźlarza. One nigdy nie były robaczywe! Za żarnowcem było nasze pole, tym razem obsadzone ziemniakami, a pomiędzy nimi na rajkach rosła fasola szparagowa. Po prawej stronie, wraz z naszym polem zaczynał się las sosnowy. Pomiędzy sosnami rosła sobie śliwa węgierka z cudownie smacznymi owocami, jej smak był nie do przecenienia i nigdy go nie zapomniałem. Na jej owocowanie czekaliśmy z niekłamanym utęsknieniem, a jej owoców starczało jeszcze by mama zrobiła rajskie kompoty i powidła. Pod ta węgierką do początku lat osiemdziesiątych rosły rude i słodkie rydze. Drugim grzybem, który masowo rosną wokoło węgierki i przetrwał do dziś była kania, z tym, że tu jej kapelusze były wyjątkowo duże i grube. Tej węgierki też już nie ma. Nasze pole kończyło się drewnianym płotem dookoła naszego podwórza. Wzdłuż tego płotu rosły dwumetrowej wysokości słoneczniki, o wielkich żółtych słońcach kwiatów, na których pracowicie spędzały czas pszczoły, trzmiele i motyle. Za płotem był nasz ogród pełen wysokich malw i innych przeróżnych kwiatów, warzyw, krzewów i drzew owocowych. Pamiętam, że najbardziej smakowały mi wszelkie sałatki z komosy białej czyli lebiody, która dziko sobie tam rosła. Przed naszym płotem i przed płotem sąsiada P. droga zakręcała w prawo, wzdłuż sosnowego lasu. Jej obrzeże po prawej stronie stanowił żarnowiec i jeszcze raz żarnowiec. Na wprost droga kończyła się swoistego rodzaju agorą, czyli prostokątnym, trawiastym placem. Po lewej stronie placu był nasz dom, na wprost państwa S., a po prawej dom sąsiadów P. Tuż przed początkiem agory rosła po prawej stronie olbrzymia czereśnia, ze słodziuchnymi i dużymi owocami, a tuż za nią następna węgierka. Kiedy wyjeżdżał na prostą prowadząca do agory już go słyszeliśmy i domyślaliśmy się. Podniecenie narastało, że przerywaliśmy grę w piłkę nożną gumową piłką, których pełno było w ówczesnych kioskach ruchu. Na ten dźwięk nieruchomieliśmy i nagle z ust kilkanaściorga szkrabów naraz wyrywał się głośny, prawie jednoczesny okrzyk: Lodziarz! Lodziarz! Lodziarz!... Odruchowo, któreś z nas biegło do domu, by zawołać rodziców i resztę rodzeństwa. Tak! To był on - lodziarz! Przyjeżdżał zawsze niebieskim komarkiem przystosowanym dla inwalidy. Komarek jego był obudowany kabiną ze szybami. Zatrzymywał się przy czereśni, uważając by nie zrobić nikomu z nas krzywdy, którzy tak napieraliśmy na niego jakby przyszedł na ziemię ponownie Jezus Chrystus. Napieraliśmy na niego entuzjastycznie krzycząc powitania, niczym rój zgłodniałej szarańczy atakuje gaj oliwny. Starszy już pan lodziarz był bardzo szczęśliwy widząc nas. Jak gromy słychać było nasze krzyki.

- Mi pierwszemu! Mi pierwszemu - proszę pana!

Pan lodziarz uśmiechał się dobrotliwie i gładził nas po czuprynach.

- A ty, gdzie masz zęby?- pytał któregoś z nas.

- Koza mu wypierdziała, proszę pana! - krzyczał chór leśnej dzieciarni.

- Nie! Nie! To kobyła pana P!- wykrzykiwał, kto inny i rozchodziły się salwy szczęśliwego, beztroskiego, niewinnego, szczerego śmiechu. Była to bardzo radosna i oczekiwana chwila i zaraz jakoś bezwiednie i samoistnie ustawiała się kolejka i nadchodzili nasi rodzice, jak mówili z pularesami czyli portfelami. Serdecznie witali się z lodziarzem. Jego przyjazd był świętem! Kupowali najpierw jedną turę śmietankowych lodów bambino, a kiedy zjedliśmy je następowała oczywista repeta. W tamtych czasach nasza leśna osada nie była zelektryzowana, więc zamrażarek nie było. Ponownie lodziarz pojawiał się za dwa tygodnie, a czasem za miesiąc. Starszy pan lodziarz nie miał obu nóg. Nie wiem jak w tamtych czasach zdobywał te lody, ale nie było ich zbyt często nawet w sklepach GS czy PSS. Jakoś jednak to robił, czyniąc te chwile mojego dzieciństwa szczęśliwymi i niezapomnianymi. Kiedy my jedliśmy drugą porcję śmietankowych lodów bambino, on rozmawiał z naszymi rodzicami. Były to serdeczne rozmowy, pełne uśmiechu i gestykulacji. Potem odjeżdżał do leśnej osady pegeerowskiej oddalonej o jakieś 2 kilometry. My biegliśmy za nim machając mu i krzycząc by szybko powrócił. Wsiadając na komarka odkręcał sztuczne nogi i odkładał kule recytując taki tekst:

Człowiek usiadł na kamiennym murku

Zamyślony i smutny

Pająk z dużym krzyżem na tułowiu

Zrobił ku niemu po pajęczynie

Kilka drobnych kroczków i rzekł

Twoje serce to diament

Może urodzić myśl - diament

Uczyń tą myśl diamentową

I powiedz to słowo diament

Ono kruszy chłód

I daję euforię

Wiem! Ten lód!

Wydaje ci się nie do skruszenia.

Ha! Mając w sobie diamenty

Lód dawałeś

Ona też ma w sercu diament

Myśl jego to diament

Ona chce wypowiadać diamenty

Wiesz idź ku niemu

Powiedz jej słowo kocham - diament

Klucz do was Klucz Klucz

Hm! Pomyślał pająk i rzekł

Jesteście skarbnicom diamentów

Ale ciągle zamykacie do niej drzwi

I w dodatku gubicie klucz

Dobrze już! Człowieku wstań!

Otrzyj łzy Idź Kochaj

Przecież widzisz że ja niosę krzyż

Pytaliśmy go, co to są diamenty i skąd ten wiersz. On mówił, że tak naprawdę to jeszcze go nie ma, a napisze go jedno z nas za jakieś 35-40 lat.

mk

297 598 wyświetleń
4773 teksty
34 obserwujących
  • zegela

    2 February 2017, 11:01

    przyznaję nagrodę "EXCELSIOR 11." diament... który podzielono... i sam odtworzył całość... skleił słowa w obraz i namalował świat paradoksalnie tak gorący i warty każdej ceny jak lodowaty diament :) nagroda ma kształt diamentowego serca... przejrzystego... jak mikro : makro wszechświat którego wzrok nieludzki nie jest w stanie dostrzec...