Zaczyna się od drzwi. Zawsze, wszystko zaczyna się od drzwi. Wystarczy je otworzyć, lekko pchnąć. Nic nie wyważać, nie kombinować, nie wymyślać. Zwykła prostota. Teraz się wchodzi. W środku ciemność, cisza. Więc trza brać na dotyk. Macać, szukać, poszukiwać. Poruszanie się po omacku, po ścianach, po sufitach podług kolejnych faz czegoś co jest pomiędzy ruchem a bezruchem w stopklatce.
Góra, dół.
Lewo, prawo.
Powietrze zatęchłe, przeciąć je, złapać w dłoń, przyłożyć do nosa, odetchnąć...
Odetchnąć raz...drugi...trzeci... Płuca drżą, myśli skaczą po mózgu jak pchły. Te kształty, co interesują, co ciekawią, zabierać i pakować do gęby, prosto w spragniony przełyk. Do oporu, do końca, bez litości. Trzeba to przyjąć, trzeba to... przetworzyć, zmielić, rozpuścić żyłami po całym ciele, niech drąży, niech krąży...
Potem wyjście, wymacane po chłodnych, przyjemnych ścianach drżącymi palcami. Drzwi popchnąć, o tak, i wyjść, z wew-nątrz na zew-nątrz.
A potem rzygać. I znowu rzygać. Wyrzygać wszystko co się połkło, połknęło. Najlepiej na papier. Liryczne przeczyszczenie. Catharsis doskonałe.