Menu
Gildia Pióra na Patronite

LETNIA LIPCOWA NIEDZIELA BESKIDZKICH ANIOŁÓW

fyrfle

fyrfle

Wyruszamy z parkingu pod urzędem gminy o ósmej trzydzieści i po dłuższej chwili jesteśmy w Koniakowie, gdzie przewodnik decyduje się na dodatkową atrakcję, czyli spacer na górę Ochodzita, skąd są widoczne wspaniałe panoramy Beskidów i tego poranka wyraźnie rysowały się szczyty Tatr. Przy okazji wejścia na Ochodzite mijamy stado wypasanych owiec, pełnych radości z obcowaniem z górami, psami pasterskimi, juhasami, bacą i turystami, a wszystko w takt magicznego dzwonka zawieszonego na szyi jednej z nich, zrobiło się od razu naprawdę pięknie i z charakterystycznym górskim klimatem jaki tylko może dać redyk. Owce z bliska - okazuje się, że bywają też czarne i ciapate. Nie ulega wątpliwości, że czarna wychodzi poza stado - chce wiedzieć i zobaczyć więcej, tak jest i tutaj, piękny widok potwierdzający regułę. Wchodząc na Ochodzite nie możemy powstrzymać się, by na chwilę zatrzymać się i popatrzeć za siebie, i cieszyć się niesamowicie bajkowym światem. Widoki w drodze na szczyt już są niesamowicie przepiękne, słusznie powiedział przewodnik, iż Ochodzita jest jednym z najwspanialszych miejsc widokowych w Beskidach, ale całego smaczku nadaje właśnie to stado owiec pasące się w dolnej części zbocza, te psy pasterskie, ci juhasi. Wreszcie jesteśmy na szczycie Ochodzity i widoki są rzeczywiście takie, że wywołują głośne nie tłumione zachwyty w ludziach. Dziś były widoczne też charakterystyczne szarpane szczyty Tatr. Przewodnik mówi, że tutaj jest początek zlewisk wód Morza Bałtyckiego i takich rzek jak Tag, czy Dunaj - właśnie ta góra jest centrum tego rozdziału. Tutaj też kilkaset lat temu wiodła granica państwowa. Oczywiście na szczycie Ochodzity są te tablice, dzięki którym można szybko zrozumieć na jaki szczyt się patrzy, na jaką miejscowość, czy jaki kościół lub obiekt historyczny lub przemysłowy. Moim marzeniem jest od kiedy się tutaj zjawiłem, żeby takie tablice były na Matysce. Kołaczcie, a otworzą ponoć. Jest chwila dla siebie - malownicza kapliczka Maryjna na szczycie, dodatkowa atrakcja, zarazem możliwość chwili refleksji, czy modlitwy. Obok jest kamień upamiętniający X Światowy Zjazd Górali, a oddający też hołd św. Janowi Pawłowi II.

Schodzimy z góry i kierowca autokaru mówi o nieprzyjemnym zgrzycie, bo z pretensjami, że autokar na chwilę tam zaparkował wychodzi właścicielka jadłodajni znajdującej się pod szczytem, robi sztryms, ale nie chce gratyfikacji za postój, więc o co jej kaman właściwie? Tragiczny obraz polskiej uczynności i gościnności w kraju Jana Pawła II, kraju ponoć katolickim. Z tą bardzo znaną dinernią w Beskidach miałem do czynienia dwukrotnie. Pierwszy raz w 1987 roku kiedy zajechaliśmy tutaj na kolację i śniadanie będąc na wycieczce wiodącej przez Beskidy i Kraków. Wtedy, 31 lat temu był wieczór, myśmy jedli kolację, a obok pili i kochali się Górale i kiedy jeden baca gaździnie wkładał rękę pod spódnicę, to nasze panie nauczycielki wyraziły straszliwe i słuszne zresztą oburzenie, a mój kolega Piotr - jak ja uczeń szkoły rolniczej powiedział - co się panie profesorki martwią, przecież pan prezentuje nam praktyczne zastosowanie i działanie podbieracza palcowego. Drugi raz byłem tam wiosną ubiegłego roku i czekaliśmy na zupę 40 minut, a potem na drugie danie jeszcze chyba 25 przy stole drewnianym ośmio chyba osobowym w niemożliwym tłoku, a potem okazało się, że jadło jest przeciętne, a całość wielce przereklamowana więc jak kiedyś tutaj będziesz czytelniku, to ja polecam zajazd Melaxa w Węgierskiej Górce.

Z Koniakowa jedziemy na przejście graniczne w Jasnowicach, gdzie zaczynają się Czechy i gdzie atrakcją jest kafejka prowadzona przez rodzinę słynnego himalaisty Jerzego Kukuczki oraz kilka sklepów spożywczo -monopolowo -farmaceutycznych, a więc można w nich kupić czekolady Studenckie, lemtilki, rum, śliwowice, piwa czeskie, maści końskie i na konopii. Niestety w niedzielę czynne dopiero od 9.30, no to wiemy już, że przydyrdamy tu za niedługo Mieczysławem. Ponadto warto tu przypomnieć słowa przewodnika, z którymi się zgadzamy, że Czesi uważają, że wraz z przystąpieniem do strefy Szengen nie skończyły się granice - one są, a Czechy to suwerenna odrębność! Brawo Czesi! Na przejściu skręcamy w lewo pomiędzy sklepami i idziemy rezerwatem przyrody, a tablice informują, że można tu spotkać rysie, dziki, wilki, niedźwiedzie i sarny. Myśmy wbrew tablicom na szczęście spotkali tylko owce i bardzo ciekawe urządzenia, czyli ostrewki - drewniane konstrukcje do suszenia siana. Szlaki w Czechach są precyzyjnie odrogowskazowane i ciekawe miejsca zaznaczone, szkoda, że w dalszym ciągu szlaku na Girową zabraknie tabliczek informacyjnych o spotykanej po drodze florze i faunie, czy o historii tych miejsc - uważam, że powinny być takie tabliczki i to w kilku językach, w tym oczywiście w polskim. To jest problem wszystkich szlaków turystycznych z których dotychczas korzystałem, a naprawdę chciałoby się wiedzieć, bo kwiatów mijanych i choćby motyli jest multum cudnego piękna.

Każdą chwilę wędrówki staram się wykorzystać do zauważenia widoków, takich łąk i tych kolorów kompozycji kwietnych, bo w sumie nie chodzi o to, aby wejść na jakiś szczyt, bo może się okazać, że tam nie ma żadnego piękna. Jesteśmy w cudnym fragmencie rezerwatu polegającym na wywróconych korzeniach drzew wraz z darnią, a wszystko stanowi jakby fragment jakiejś transzei wojennej. Dalej Czesi potrafili zrobić coś z niczego, choć przecież pięknie tu jest, a więc wymyślili sobie jako atrakcje turystyczną najbardziej na wschód wysunięte miejsce Czech. Uroczy potok, las jak zaczarowany i w zagłębieniach mini strumyków jeszcze spotkaliśmy kwitnące niezapominajki. Wracamy z najbardziej wysuniętego miejsca na wschód w Czechach na szlak prowadzący na Girową, a ja po raz kolejny zachwycam się cudowną beskidzką łąką w rezerwacie przyrody, to sól wędrówek wszelkich - kolorowość i kształtność flory, a szerzej ujmując szerzej natury.

I obok nas kolejny fragment łąki beskidzkiej, i jeszcze w sukurs mu idzie atrakcyjny pejzaż górski w tle, a więc nurkujemy w ucztę wędrówki po czeskich Beskidach. Prześliczne kwiaty, przepachnące trawy, boskie horyzonty. Kończy się teren rezerwatu i zaczynamy długie podejście pod Girową, ale wędrówka obfituje w przeróżnego rodzaju atrakcje, jak mini stada owiec pasące się przy szlaku, motyle czy przeróżne błonkówki odurzające się pachnącymi nektarami kwiatów i zbierające je w finalny produkt - miód wielokwiatowy. Panoramy pasm górskich z każdym metrem wyżej nad poziom morza stają się coraz bardziej zachwycające, okraszone dodatkowo wisienkami, czyli przydrożnymi różami, kalinami czy jarzębinami.

W góry chodzi się dla takich właśnie spotkań z rozetą ogromną dziewiećsiła. Kwiaty o których uczono nas na przyrodzie, a przede wszystkim geografii w szkole podstawowej, że są solą tutejszej flory, symbolem tych ziem. No właśnie, dobrze, że żeśmy mieli przewodnika, który zechciał nam ten cud tutejszej roślinności pokazać i uzmysłowić - mogliśmy na własne oczy zobaczyć to czym pozytywnie zarażano nas w dzieciństwie. Na szlaku na Girową spotykamy słupki graniczne tak zwanej Komory Cieszyńskiej, a więc obszaru handlu, który utworzył cesarz Franc Josef z siedzibą we Wrocławiu. I tutaj też oczywiście podziękowania dla naszego przewodnika za przekazanie nam tej informacji - cennej wiedzy historycznej, historii, która buduje, cieszy i nie dzieli uczestników wycieczki. A za chwilę kolejna szansa na widoki panoram i malowniczych szczytów - wykorzystana bezwzględnie, i dobrze, bo okaże się, że ze szczytu niewiele widać. Kolejne cudo na szlaku - naparstnica. Cudownym uczuciem jest spotkać ten przewspaniały kwiat przy szlaku, który to jest też ozdobą naszych ogrodów. To są właśnie te chwile, o których pisał Ryszard Riedel, że są pięknem życia i fakt - trafiamy na nie w drodze wyjątku.

Odpoczywamy pod dębem, to dla tych, co nie mają ochoty na jedzenie serwowane w pobliskim schronisku i wolą swoje kanapki. Potem ktoś mnie zapyta - czy nie baliśmy się kleszczy? Odpowiadam, że nie, bo nie można dla lęków nie ruszać się z domu - co ma być będzie. Po kilkunastu minutach ruszyło w górę ponownie nasze kolorowe podejście i gdy spotyka się nagle taką czerń oraz biel motylich skrzydeł, to stanowią one tylko upiększenie kolorowej rozmaitości, która zaprasza nasz wzrok tak z lewej jaki z prawej strony szlaku. Motyl jest niesamowity - plamki czerni i bieli układają się w oka sieci jakby, która jest treścią malunku na skrzydłach - majstersztyk Najwyższego. A z drugiej strony łąka pełna dziurawców, dzikiej marchwi - kapitalny obraz natury, który w ramy przyodziewają zbocza gór porośnięte iglastym lasem. I zaraz jakby kawałek łąk samego Manitu - nie wiem jak nazywa się ten na fioletowo kwitnący kwiat, ale bardzo przyciąga wzrok wędrowca i cieszy ducha człowieczego, a to że wypełnił swoją treścią tą łąkę i nadał jej charakter, to sprawił, że ta chwila po prostu na zawsze we mnie zostanie albowiem jest czymś naprawdę arcy wspaniałym, pięknem niepowtarzalnym.

Tuż po obrazie z fioletowych kwiatów, w galerii sztuki zwanej naturą, nagle zapachniało miłym sercu aromatem, to po drugiej stronie szlaku w erę kwitnienia weszła konstelacja roślin mięty, też fioletem, choć nie tak intensywnym. Zaraz za miętami, kolejna przyszlakowa piękności w towarzystwie rdzy już dawno przekwitłego szczawiu. Żółć niczym krople złota gwiezdnego pyłu, które nagle zastygły, uchwycone pajęczą siecią, a to beskidzkie przydrożne kwiaty, jenej niestety nie ma tablic informacyjnych, więc piękno to będzie tutaj nienazwanym. Chwilę dalej szlak staje się wąwozem i ponad nami czerwienią się owoce malin, jednocześnie pozwalając się kołysać wiatrowi i głaskać promieniom słońca, jakby chciały powiedzieć wędrowcowi, żeby na moment zatrzymał się i przyjrzał się temu kolorowemu widowisku, które tworzy i daruje mu kosmos - tu i teraz, nie prosząc o inną walutę zapłaty prócz wzruszenia, zachwytu i chwilki w duchu zwanej szczęściem. Za parę kroków, w kolejnym akcie spektaklu do owoców malin dołączają grona czerwonego bzu i chór, który jest głosem zieleni liści wszystkich krzewów i drzew tworzących las.

Wychodzimy z lasu i dostajemy kolejną szansę na podziw, zachwyt dla maestrii przestrzeni miliardy lat Tworzonej w piękno przez Najgenialniejszego Artystę Wszechświata. Potem idziemy i dochodzimy do miejsca, w którym postanowił zamieszkać samotnie człowiek, a wraz z tym miejscem kolejna przecudna kwietna radości w drodze na szczyt Girowej - ostróżka i jeszcze ciekawy zwyczaj przyozdobiania płotów kolorowymi kubkami. Nagle połacie lasu uschniętego w wyniku działalności kornika drukarza. Czesi nie mają w swoim narodzie mniej ludzi na ościennym żołdzie - jak pisał Rej delikatnie o zaprzańcach, więc drzewa zaatakowane przez kornika drukarza są po prostu wycinane i usuwane z lasu, bo drewno to wielkie narodowe dobro i nie wolno pozwolić, by gniło, chyba, że jest się narodem, który za otwarte granice sprzeda wszystko co ma sens, co jest dobrem, co jest wiarą. Kiedyś za PRL taki sam problem był wokół Świeradowa, ale wtedy Polska była suwerennym państwem i spokojnie drzewa wycięto, a potem zasadzono nowe. Dziś w Polakach jest wiele złej krwi :ekolodzy, kodowcy, czy czytający oglądający słuchający inne media niż polskie czy katolickie. Pozwalają ponieść się złu i stąd tak wiele dramatycznego nieszczęścia . Kiedy brakuje nacji obcych, którym można zaprzedawać dobro, to zbyt często Polacy zaczynają skakać sobie do gardeł, okradać się wzajemnie, czy dążą, aby jedni drugich sobie zniewolić. Smutny i tragiczny obraz kraju i narodu od początku jego dziejów. Cieszmy się więc chwilą wolności, której imieniu IV Rzeczpospolita, bo mamy skłonności do słuchania podszeptów bardzo złych - ot taka dygresja przyszła mi do głowy niestety zamiast cieszyć się tą ekskursją.

I znowu robimy kilkadziesiąt, a może kilkaset kroków, las znowu jest zdrowy , a na polanie spotykamy dwie następne gracje, a więc prawie przekwitłe już naparstnice, tym razem w kolorze białym są dzwonki ich kwiatów, które mogą być używane jako perfekcyjna trucizna, ale przede wszystkim stosowane są do produkcji leków nasercowych, a więc dla poprawy jakości życia. To tak jak z człowiekiem, może z pieniędzmi zrobić wiele, czyli może wybudować i prowadzić darmowy szpital, a może i niestety buduje sanktuarium Maryjne lub 15 piętrowy zamek, po to tylko, aby pomnażać swoje bogactwo. Chwilę za naparstnicami różowy punkcik, sądząc po płatkach kwiatu, to pewnie jakiś przedstawiciel bławatków, piękno nad którym warto się pochylić i którym warto się ucieszyć.

Idąc szlakiem i cały czas będąc adorowanym przez piękno górskiej fauny, a przede wszystkim flory docieramy do schroniska pod Girową, i tam jest na parasolach takie hasło browaru Radegast, którego treść mówi, że życie jest gorzkie. Przekorne hasło de facto mówiące o tym, że piwo ma być gorzkie, a życie przyjemnością poprzez picie gorzkiego piwa. Porozmawialiśmy trochę na ten temat, czyli że wiele browarów profanuje piwo produkując piwo inne niż gorzkie, no i że faktycznie, to piwo zbliżone jakością do zasadniczych czeskich czy niemieckich piw, to produkuje w Polsce browar Cieszyn, ale ludzie tutaj mówią, że holenderski właściciel chce zamknąć tą linie, bo jest zbyt dużą konkurencją dla jego zasadniczych marek, które tracą w wewnętrznej i zewnętrznej konkurencji, a pieniądze wydaje on właśnie na reklamowanie marek głównych.

Potem ustawiamy się w kolejce po gorzkie piwo i czekamy długo, bo inni zamawiają jeszcze jedzenia sobie i dzieciom, a pan obsługujący jest flegmatykiem, a jeszcze musi przeliczyć korony na złotówki. Dzieci! Więc, z jednej strony słysząc ich narzekania, to niejednej domniemanej matce odechciewa się ich mieć, a z drugiej strony włącza się podziw dla matek, dla trudu ich wychowania i tutaj jasnym się staje, że słuszną jest emerytura dla matek wielodzietnych oraz, że piękną formą wspomagania rodzicielstwa jest program 500 plus, bo mogą sobie za te pieniądze uczestniczyć w takich rajdach jak ten na Girową, w pełni korzystać z możliwości przyjemności w jego trakcie.

No to pijemy prawdziwe pivo i obserwujemy ludzki światek i dochodzimy do wniosku, że tych autokarów z gminy powinno być 10, a nie jeden, że takie zainteresowanie powinni wykazywać mieszkańcy, bo to jest piękna letnia przygoda, doskonały wakacyjny wypoczynek. Czeskie piwo pijemy powoli racząc się jego gorzkością, która jeszcze chwilę zostaje po zrobieniu łyka i dryluje kubki smakowe do pełni nirwany piwoszowskiej. Pijemy też powoli, bo piwo jest bardzo schłodzone, a my jesteśmy spoceni i zmęczeni długim marszem, jeszcze z nieba leje się żar, prawdziwy lipcowy żar. Jest więc piwo, jest lato i są wakacje. Idealny trójkąt. Perfekcyjny trójstyk. Do tego dochodzą ludzie :małżeństwa, rodziny, przyjaciele, znajomi, sąsiedzi, ...

Po kilkudziesięciominutowym odpoczynku przychodzi nam się wspiąć 300 metrów nad schronisko, czyli na szczyt Girowej. Podejście ekstremalnie strome i gdyby był deszcz, to raczej w moich lidlowskich bucikach około adidasowskich nie miałbym szans na podejście, a więc zakodowałem, że trzeba kupić buty. Później syn powie mi, że takie buty kosztują około 800 złotych. Na niedzielne wycieczki wydać tak wielką kasę, to trochę przesada, więc poszperamy za czymś w rozsądnej cenie.

Szczyt rozczarowuje. Zarośnięty dookoła drzewami i brak wierzy widokowej. Pijemy więc kawę, przypatrując się dojrzewaniu ostrężyn, a część z nas postanawia pozbierać trochę borówki. Oczywiście są legendy związane z tym miejscem, że miał się tutaj spotykać z miejscowym bacą legendarny zbój Ondraszek, że bace nachodził i kusił diabeł w tym miejscu, a efektem ich spotkań miał być diabelski młyn, a więc forma skalna znajdująca się poniżej szczytu Girowej. Cóż z mało atrakcyjnego szczytu powoli schodzimy do ciekawostek natury jakimi są na jednym ze zboczy góry ów diabelski młyn i naturalne osuwisko. Idziemy gęstym lasem, który zasłania widok ze szczytu, a nasz przewodnik ironizuje, że kornik drukarz zrobi swoje i tym sposobem doczekamy się szczęścia w nieszczęściu, więc znowu panoramy Beskidów z Girowej będą przecudnie widoczne. Tymczasem w lesie są miejsca pewnie już przepracowane przez korniki, tworzące okna, z których możemy podziwiać piękno Beskidów i naprawdę widoki są niesamowicie atrakcyjne. Dochodzimy do miejsca na i w zboczu Girowej bardzo niebezpiecznego, czyli do diabelskiego młyna i tu zrozumiałem, że przecież jesteśmy w Czechach, więc pytam - czy my jesteśmy ubezpieczeni? Miejsce jest przepaścią, a nie jest zabezpieczone barierami i zejście jest bez łańcuchów, a więc w przypadku wypadku i akcji czeskich ratowników, to, jeśli nie jesteśmy ubezpieczeni, to wystawią nam słony bolesny rachunek. Dlatego sami nie schodzimy na dół i trzymamy się z daleka od urwiska.

Po jeszcze jednym szalonym punkcie rajdu, a więc osuwisku schodzimy z Girowej, a rzadki las i w miarę przeźroczyste korony drzew pozwalają nam cieszyć się widokiem wspaniałych panoram Beskidów. Wreszcie spotykamy przecudnych kształtów buka na szlaku i wychodzimy na łąkę, z której widok niczym na pejzaże łąk niebieskich, brakuje tylko aniołów, więc chętnie je zastępujemy - pląsamy w trawie ciesząc się i śmieją, głośno mówiąc o swoim zachwycie - tak chciałoby się dostać skrzydeł i polecieć nad tym dolinami, nad zboczami i nad szczytami, ale i taak jesteśmy świadomi swojej mocy, swojego dobra, więc słusznie czujemy się Beskidzkimi Aniołami.

A kiedy zeszliśmy z Girowej , to czekał nas kilku kilomerowy marsz asfaltem do Hrcawy, najbardziej na wschód wysuniętej czeskiej wioski. Platfus daje się we znaki na asfalcie, więc idę poboczem, które na szczęście jest. Uświadamiam sobie tylko, że wycieczka, która była planowana na 4 i pół do 5 godzin, to jest raczej niemożliwością zmieścić się w tym czasie, więc niestety ludzie, z którymi umówiłem się będą musieli poczekać. Niuans organizacyjny do dopracowania, że raczej nie udzielać takich informacji, a organizować rajd na cały dzień i tyle, zresztą trasę można dokładnie obliczyć czasowo, tylko trzeba być konsekwentnym w trakcie wycieczki i nie ulegać naciskom grupy.

Przed Hrcawą ludzie są już bardzo zmęczeni, więc po prostu padają na polanie i odpoczywają uzupełniając wodę w organizmie. Nieco załapujemy oddechu i dumnie wkraczamy do wioski jak wojsko polskie kiejś tam do Cieszyna, czy ów pancerny pociąg po drugiej wojnie światowej, który sprawił, że dzisiaj Kudowa Zdrój, to nie jest Nahod. Niestety historia Hrcawy potoczyła się zupełnie inaczej i świadczy o wielkiej niodpowiedzialności polskich władz w 1948 roku, bo wioska ta była przysiółkiem Jaworzynki i po wojnie była przyznana Polsce, ale mieszkańcy w większości zbuntowali się i zażądali referendum na które Polacy zgodzili się, i do którego niestety doszło, więc dziś jesteśmy w Czechach.

Pan przewodnik pokazuje nam stosunkowo skromny budynek, w którym mieszczą się : Urząd Gminy, OSP i Poczta Czeska i mówi, że pokazuje to skromność Czechów, a ja się zastanawiam, czy przekłada się to na urzędniczą skromność i profesjonalizm? Nie jestem przekonany, bo byłem urzędnikeim i nikt nie lubi pracować w ciasnocie oraz byle jakości. Wiem, że w Polsce gminy mają tyle zadań, że urzędników musi być wielu, więc gminy muszą mieć duże siedziby. Zresztą, niech wypowiedzą się sami urzędnicy, którzy byli na tej wycieczce. He he, wiem, że się nie wypowiedzą, bo się zwyczajnie boją he he. Dlatego se pozwolę za nich pomyśleć i wypowiedzieć się he he. Obawiam się, że prawda jest taka, że Czechom się w niczym nie śpieszy i załatwiają petentów jak ten barman flegmatycznie w schronisku pod Girową, i jeszcze myślę sobie, że w Czechach po prostu nie ma pomocy socjalnej, czy wydziałów oświaty w gminach - całej tej biurokratycznej nadbudowy, a szkoły po prostu są dla dzieci i rodziców, i uczą, a nie dbają przede wszystkim o przedziwne interesy państwa w państwie, a więc nadzwyczajnej kasty nauczycielskiej hi hi hi. Jeszcze na przykład w polskich gminach są kurioza takie jak wydział zdrowia czy obrona cywilna, a więc o skromności nie może być mowy.

Dalej mijamy kościół w Hrcawie i plebanie, też ponoć przykład skromności. Ano faktycznie, bo jak się spojrzy na pałacowaty charakter naszych beskidzkich polskich plebanii, to różnica jest kolosalna, a polega na tym, że nasze plebanie, to siedziby latyfundiów, czyli niestety dla mnie przedsiębiorstw jakby biznesowych, bo w skład parafii wchodzą kościół, plebania, budynki gospodarcze, cmentarz, pola, sady i często inna jeszcze działalność gospodarcza, gdzie modlitwa wydaje się być już tylko ćwieczkowatym dodatkiem.

Kroczymy przez Hrcawę i nie występujemy na ichniejszą regionalną kawę, podawaną w napowietrznej wiejskiej kafejce, ale mamy nadzieję już dojść do Jaworzynki i pojechać wreszcie k damoj, czyli tłumacząc nie wiadomo czemu z rosyjskiego na polski do domu. Przed nami jest Słowacja, czyli Kraina Euro i w zasadzie chyba tyle wiem o tym co by tu nie pisać, to jednak kraju, w którym mieszkają Słowianie. Idziemy w lewo do Polski i niestety na początku Polski jest koniec Czechów i początek kolejny Słowacji, a więc nieszczęsny trójstyk. Trójstyk, to kompletnie nieatrakcyjne turystycznie miejsce, bo nie ma tam nic prócz niestety drewnianej budki z piwem i niestety lodami, no to dzieciska zaczeny drzeć paszcze, że chcą lody, a za nimi dorośli? , że chcą piwa i niestety przewodnik nie postawił się, więc ostatecznie z 5 godzinnej wycieczki zrobiła się dziewięć i pół godzinna. Jednym sensownym punktem wizyty na Trójstyku, była wizyta na jednym z kwiatów pięknego motyla o brązowych skrzydłach, nakrapianych jasno czarnymi plamami, ale generalnie rajd, czy tam wycieczka uważam, że były udane jakby je nie nazwał, po prostu następnym razem z nikim się nie umówię, a wszelkie ramy czasowe pomnożę przez przynajmniej 2.

Przyjdzie czas, że dorwą nas samotność, tęsknota, strach i wszelki ból, a zatem cierpienia są nieuniknione, zło też więc stanie się elementem naszego życia. W trakcie tego rajdu powiedziałaś kochana jedną jedyną prawdę mającą sens w naszym życiu - jesteśmy na chwilę, więc korzystajmy.

Mirosław

297 721 wyświetleń
4773 teksty
34 obserwujących
Nikt jeszcze nie skomentował tego tekstu. Bądź pierwszy!