Wspierała krzew, który rósł jeszcze, ale był prawie obumarły. Inny by wyrzucił, wykopał, brzydala cuchnącego, wydzielającego płyn trujący. Bo podczas pielęgnacji ugina się i cały ciężar spadał na ogrodnika. Można by zasiać magnolie, konwalie pachnące, tawułę różową. Ale nie, krzew rośnie puki żyje a ona go nie wyrwie; bo rośnie w jej ogrodzie.
Z piekła zawsze można wyjść, jeśli się chce. Można znaleźć wymówkę, rozgrzeszenie i w nim funkcjonować, nawet z przyzwyczajenia, braku odwagi albo lenistwa poprawy bytu, życia. Ogród też można przekształcić w piękno. Trucizn należy się pozbywać, z życia i ogrodu. Żeby samemu nie zostać podtrutym.
... Tereniu, niby masz rację, ale... (chyba) wiem o czym mowa w tym opowiadaniu... sam, wiele (nie wiele?!) lat temu zrezygnowałem z czegoś cudownego, czegoś czego do dzisiaj nie mogę przeboleć... ale przyszło "kilka dni"* za późno, gdy już "inny krzew zasadziłem" w swoim ogrodzie... ten "trujący krzew" nie jest najszczęśliwszym porównaniem, ale "symbolizuje" pewne wyrzeczenia (być może i rzeczywiście cierpienia) które kiedyś dobrowolnie, choć może i pochopnie, podjęło... a teraz, z różnych powodów, nie można się z nich wycofać... nawet jeśli bardzo by się wycofać z nich chciało... do mnie osobiście ten tekst bardzo przemawia... może dlatego, że takie uczucia znam z własnego życia... 😔