Menu
Gildia Pióra na Patronite

Szyszki w dłoń

Paweł L.

Paweł L.

Wieś bardzo mała. Przelotowa. Droga wojewódzka łącząca Koszalin z Bytowem. Mieszkańców niewielu. Dziś około stu szesnastu osób zasiedla tę wioszczynę. Wtedy to bardzo intensywnie przyjaźniliśmy się z rodzeństwem o nazwisku Macionga (Monika i Tomasz) oraz Piotrem Siatkowskim. Również z Anną Grzybowską, która to bardzo często odwiedzała Maciongów. To był krótki okres, ale więzi dziecięce stały się mocne i do dziś miło wspominam wydarzenia wtedy to przez nas tworzone. A wyobraźnia i kreatywność nasza nie miały końca. Szczególnie Tomek wpadał na wspaniałe pomysły i był liderem w ich realizowaniu.

Obok naszego pierwszego zamieszkiwanego DOMU przebiega droga prowadząca do Przytocka. Obok jezdni piękne lasy z patykami, połamanymi gałęziami, kamieniami. Nasz wspaniały pomysł to taki, że należy zbudować solidną tamę dla niedługo przejeżdżającego autobusu. Pierwszy krok to zebranie się w wyznaczonym miejscu. Drugi to sprawdzenie godziny jazdy autobusu, aby mieć czas na przygotowanie zasadzki. Trzeci to zebranie materiałów do zbudowania zapory.

Ta zapora musiała być piękna i trwała. Kiedy to schowani za drzewami, w lesie obok drogi, spoglądaliśmy na nadjeżdżający autobus, myśleliśmy, że po niej przejedzie. Niestety, musiał się zatrzymać. Kierowca wraz z pasażerami-ochotnikami rozbierali tamę. My, widząc wysiadających z autobusu ludzi, odpaliliśmy turbodziecięce doładowanie i co sił w młodych nogach daliśmy dyla w głąb lasu. Nikt nas nigdy nie złapał, a zdarzeń takich co niemiara. Wieczorem po tym wydarzeniu okazało się, że jakimś cudem rodzice się dowiedzieli. Czy mieliśmy kreta w grupie? Do dziś nikt się nie przyznał. Staliśmy z nosami zwieszonymi do podłogi i czekaliśmy na rozwój wydarzeń. Nie wiem, czy dumni z nas byli, czy bardzo wściekli, ale krótko rzecz ujmując, kary srogiej nie było oraz nie dotarło do nas, że tak nie można robić. Toteż kolejne nasze działania były coraz bardziej zbójeckie…

Piękna górka obok drogi wojewódzkiej. Drzewa na tej górce, kawałki wszystkiego, co w lesie może być. Wzniesienie pozwalające na dokonywanie ataków na przejeżdżające pojazdy „wroga”. Organizacyjnie wyglądało to tak:

Jak zwykle o określonej godzinie zbiórka. Najedzeni i napici. Wypoczęci, zwarci i gotowi do działania. Każdy był zobligowany do zebrania jak największej ilości amunicji w postaci szyszek, patyków i innych rarytasów. Ustawialiśmy się w rzędzie naprzeciwko drogi. Nadjeżdżający pojazd i na hasło „Atak!” wszyscy zgodnym ruchem — łup! — w stronę drogi. Nie obeszło się bez ucieczek i gonitw za nami ze strony wściekłych kierowców. Nigdy nikomu nie udało się nas złapać. Zawsze uchodziliśmy cało i bez żadnych kontuzji. Byliśmy dobrze zorganizowani i poukładani. Oczywiście wybryki owe, przez nas popełniane, niepolecane są dziś przeze mnie i, rzecz jasna, potępiane. To takie małe rozgrzeszenie. Po latach.

3666 wyświetleń
63 teksty
3 obserwujących
Nikt jeszcze nie skomentował tego tekstu. Bądź pierwszy!