Menu
Gildia Pióra na Patronite

Malezyjski zachód słońca

liviejay

Viggo
Malezyjski zachód słońca
Kiedyś kochałem Nowy Jork o tej porze roku. Zimy tutaj bywały mroźne, lecz zawsze kolorowe i pełne pulsującego życia. Zupełnie jakby miasto wyczuwało, jak wielkimi krokami zbliża się Boże Narodzenie, i by uczcić ten magiczny okres, wypełniało swoich mieszkańców zdwojoną energią, wszędzie jawiąc się i mieniąc srebrem, czerwienią, złotem i purpurą.
Okoliczne drzewka wieńczyły jarzące się we wszystkich kolorach tęczy światełka, witryny sklepów zdobiły wielkie, śmiejące się do każdego mikołaje, obok których stały renifery zaprzęgnięte w złoto-czerwone sanie, do których przymocowane były ogromne worki pełne paczek; najczęściej rzeczy, które można było nabyć w danym sklepie. Ludzie mijali się na ulicy w pośpiechu, tak jak to zwykle czynili na co dzień, jednak w okolicy świąt pośpiech ten nabierał innego charakteru. Zdawało się, że wszyscy oni pędzą, by jak najszybciej znaleźć się w ciepłym domu, w otoczeniu tych, których kochali najmocniej, lub też biegli na złamanie karku do sklepu, by w ostatnim momencie kupić pociechom upragnione elektryczne kolejki i pluszaki, które te miały znaleźć pod świątecznym drzewkiem.
Cały Nowy Jork niecierpliwił się, wyczekując pierwszej, wigilijnej gwiazdki, aromatu faszerowanych jabłkami kaczek, słodkich puddingów i wykwintnego, czerwonego wina. Całe miasto pragnęło, by tego szczególnego dnia móc zasiąść do stołu, by radować się obecnością bliskich i rozkoszować dźwiękiem rozrywanego papieru i towarzyszącemu mu śmiechowi dzieci, których wesoły szczebiot wypełniał serca krewnych miłością. Całe miasto… tylko nie ja.
Tegoroczne święta miały być najgorszymi ze wszystkich. Głośny śmiech i żarty opowiadane przy stole miały zastąpić gorycz, żal i łzy. Zamiast ciepła palącego się w kominku ognia - puste, szpitalne korytarze, chłód i kwaśne twarze pielęgniarek, które nie mogły spędzić świąt z rodziną, pracując. Miałem ochotę wyć, tłuc rękami w ścianę i kopać, co popadnie! Tyle, że to nic by nie zmieniło.
Dziś Wigilia, a ja byłem w drodze na Manhattan, do jednego z lokalnych szpitali. Drogę pokonywałem mechanicznie, bez zastanowienia. Ledwie zauważyłem, jak światła z zielonych zmieniają się na czerwone, i zatrzymałem się w ostatniej chwili. Tak często tam ostatnio przebywałem, że szpitalny personel zaczął zwracać się do mnie po imieniu, rozpoznając we mnie narzeczonego “tej śpiącej pod dwójką”. Oczywiście, nie mieli pojęcia, że wiem, jak ją nazywają. Piekliło mnie to tylko na początku. Potem w końcu uzmysłowiłem sobie prawdę. Wszyscy oni mieli bowiem rację.
Bianca przebywała w stanie śpiączki już trzeci tydzień i nic nie wskazywało na to, że prędko się obudzi. Z całą pewnością nic nie wskazywało na to, że wydarzy się to dziś, w noc narodzin Pana. Lekarze, rzecz jasna, zarzekali się, aby się nie poddawać. Nie robili mi jednak złudnych nadziei, ostrzegając że moja narzeczona może spać jeszcze długi, długi czas. Wiedziałem o tym. W głębi serca jednak wierzyłem, iż być może magia dzisiejszego dnia i ją wypełni życiem, a we mnie odżyje dawna nadzieja. Jakże naiwny musiałem być!
- Nie chciałbym pana martwić… - rzekł kiedyś jeden z lekarzy. - Jestem jednak lekarzem i nie wolno mi zatajać tak istotnych faktów. Stan pana narzeczonej jest stabilny, jednakże nie możemy jasno stwierdzić, kiedy się wybudzi. Może się to wydarzyć po kilku dniach, bywa jednak, że pacjent trwa w stanie uśpienia tygodniami, miesiącami, a nawet latami... Chcę, by pan to wiedział.
Wszyscy oni, łącznie z moją własną rodziną, patrzyli na mnie z politowaniem i współczuciem. Moja matka powiedziała mi nawet raz, żebym sobie odpuścił, że Bianca nigdy się nie obudzi, a podtrzymywanie jej przy życiu jest okrutne i bezcelowe. Ja uważałem inaczej, a z matką nie widziałem się od tamtego dnia aż do dziś. Nie potrzebowałem jej. Nie potrzebowałem nikogo… nikogo, poza Biancą. Nawet teraz, gdy patrzyłem na nią, przykutą do łóżka, gdy taksowałem wzrokiem jej wątłe, kruche ciało, nieco wychudłą twarz i zapadnięte oczy, widziałem tę piękną, kochającą życie i miłującą wolność kobietę, którą niegdyś była, a którą pokochałem, gdy tylko przemówiła do mnie po raz pierwszy. Rozsądni ludzie nie wierzą w taką miłość. Ja byłem kiedyś rozsądny. Potem spotkałem moją narzeczoną.
Wspomnienie tamtej chwili sprawiło, że mimowolnie się uśmiechnąłem. Pamiętam to, jakby wydarzyło się wczoraj, a naprawdę miało miejsce trzy lata temu w Malezji. Dla Bianci była to kolejna z niezliczonych wojaży po świecie, dla mnie długo wyczekiwany urlop i ucieczka od nowojorskiego życia w pędzie, które uwielbiałem i nienawidziłem zarazem.
Nigdy nie zapomnę tamtego leniwego, ciepłego popołudnia w Mari-Mari, gdy słońce kładło się nad horyzontem, zdając się rozpaczliwie wyciągać ku nam swe długie “ramiona” w postaci ostatnich tego dnia, różowych promieni, nie chcąc zniknąć. Dotąd wzburzone morskie fale, jakby przeczuwając rychłe nadejście nocy, nagle zaprzestały nieustającej walki z brzegiem i skałami, i złagodniały. Nigdy wcześniej nie byłem w miejscu tak dzikim, tak bezgranicznie pięknym, jak ta bezludna plaża w Mari-Mari.
Od jakiegoś czasu siedziałem w cieniu pobliskiej palmy, rozkoszując się niezakłócaną ciszą i wdychając świeże, nadmorskie powietrze, oddając się jedynej czynności, która niekwestionowanie sprawiała mi radość, a na którą nigdy nie starczało czasu w świecie prawniczych kazusów - szkicowaniu. O, tak! Byłem nie najgorszym rysownikiem. Wynikało to nie z jakiegoś ukrytego wewnątrz mnie talentu, jak sądziła większość uświadomionych o mej pasji, lecz z umiejętności obserwacji, jak uważałem ja sam. Uwielbiałem doglądać zmian zachodzących co rusz w otaczającej mnie przyrodzie i twarzach spotykanych osób. Podniecała mnie walka z czasem, by jak najszybciej, nim obiekt moich obserwacji zmieni sposób, w jaki patrzy na świat lub drugą osobę, uchwycić na papierze tylko tę jedną emocje, pojedynczy błysk w oku, tę konkretną łzę, która tak mnie poruszyła.
“Wielka szkoda, że na co dzień jestem prawnikiem!” łkałem w duchu. Jednak adwokatura była mi przeznaczona. Mój ojciec, a przed nim jego ojciec i dziad, a także pradziad, niemal cała linia męska, byli prawnikami, a więc i ja musiałem nim zostać. Pochodziłem z bardzo majętnej rodziny angielskich kolonistów, którzy przed laty osiedlili się na terenach ówczesnej Wirginii i z czasem dorobili się sporego majątku.
- Pieniądze są narzędziem służącym destrukcji tego świata, synu. - tak zawsze mawiał mój ojciec. - Dlatego tylko ludzie naprawdę prawi i mądrzy powinni mieć ich dostatek. - nie wiedziałem, czy mówi to, aby podkreślić własną mądrość i prawość, czy też zwyczajnie chwalił się swoim dorobkiem, mnie jednak robienie pieniędzy nie pociągało, jeszcze mniej interesowało mnie ich posiadanie. Tak czy inaczej, zostałem prawnikiem, a dzięki wpływom ojca, szybko zyskałem pozycję w świecie, który nieraz bywał bardziej obrzydliwy i śliski od występków, których dopuszczali się moi parszywi, acz bogaci klienci. Posiadałem więc pieniądze, dużo pieniędzy. Tak naprawdę nie wiedziałem, co z nimi robić. Wolnego czasu miałem niewiele. Poza tym, byłem samotny i nieszczęśliwy.
- Przepraszam, czy mogę się dosiąść? - byłem tak zaabsorbowany szkicowaniem jaszczurki, która przemierzała plażę i nagle zastygła w bezruchu, umożliwiając mi wykonanie bardziej szczegółowego rysunku, że aż podskoczyłem na dźwięk obcego głosu, który naszedł mnie od tyłu. Szybko podniosłem głowę i nagle zrozumiałem, że ta plaża, nazywana przez miejscowych rajską, taką w istocie była, gdyż oto stało nade mną uosobienie boskiego piękna w całej swej krasie.
Splątane od morskiej wody kosmyki ciemnych włosów, w których różowe światło zachodzącego słońca odbijały obecne tu i ówdzie refleksy miedzi i karmelu, opadały jej na wciąż wilgotne, opalone ramiona, przykleiły się do drobnej, ślicznej twarzy i drażniły pełne, różowe usta. Istota szybko sięgnęła swoją małą dłonią i odgarnęła wszystkie irytujące ją pasma do tyłu, żeby raz jeszcze do mnie przemówić.
- Czy wolne…? - zapytała ponownie, wskazując palcem miejsce obok mnie. Idiota! Tak się w nią zapatrzyłem, że całkiem zignorowałem pytanie!
- Tak, oczywiście! - szybko się zrewanżowałem. Za szybko. Mogła przecież pomyśleć, że jestem jakimś niebezpiecznym narwańcem i odejść! - Jest wolne… - dodałem już znacznie ciszej.
- Wspaniale! - odparła i zajęła miejsce pod palmą, siedząc teraz bardzo blisko mnie. Nie mogłem uwierzyć w to, co właśnie się wydarzyło. Nie mogłem uwierzyć, że gdzieś na świecie istniała równie piękna i delikatna słodycz, która teraz dzieliła ze mną twardy piasek i długi cień, roztaczającej nad nami swój parasol, palmy.
- Jesteś wędrowcem? - zapytała, patrząc mi prosto w oczy. Jej własne, lekko skośne, trochę jakby kocie, w kolorze orzechowo-miodowym, błyszczały podniecone. Ależ ona miała piękne oczy! Musiałem odpowiedzieć.
- Tak...to znaczy...niezupełnie. Spędzam tu urlop. - ależ zakuło mnie serce! Ten miłujący życie, podniecający blask, jeszcze chwilę temu obecny w jej oczach, przygasł nieco. No tak! Pewnie miała nadzieję usłyszeć, iż jeden ze mnie wielki włóczęga, który przemierza Azję pieszo, czasem decydując się pojechać stopem, kąpie się w deszczówce i karmi słońcem i świeżym powietrzem, zamiast tego miała przed sobą nudnego prawnika, urzędasa, tyle tylko, że na wakacjach i bez garnituru. Miałem ochotę zakopać się w piasku!
- Rozumiem. Cóż, ja jestem wędrowcem! - odparła radośnie, a w jej spojrzeniu znowu mogłem dostrzec ten wcześniej przygasły, podniecający blask, który sprawił, że szybciej zabiło mi serce. Matko przenajświętsza! Oczywiście, że była wędrowcem! Miała to wypisane na twarzy. Dopiero teraz zauważyłem liczne pęcherze na małych, zgrabnych stopach, symbol przebytych pieszo mil, i kilka blizn i otarć, zapewne pamiątki po przypadkowych starciach z mijaną florą, lub co gorsza, groźną fauną! Szybko jednak uzmysłowiłem sobie, że nic nie mogłoby jej skrzywdzić. Była krucha, to prawda, lecz była też słodka, powabna i tak niewinna, iż żaden zwierz, duży czy mały, nie mógłby jej skrzywdzić. Była niczym leśna nimfa, w kierunku której obracał się każdy kwiat, chcąc by na niego spojrzała, za którą podążały zauroczone zwierzęta. Ja także miałem ochotę za nią podążyć.
- Jestem tu już trzeci dzień, ale pokochałam to miejsce! - kontynuowała. - W dodatku, miejscowi ludzie są tacy mili! Przyjechałam tu zupełnie bez planu, nie wiedziałam, gdzie się zatrzymię. Trochę się zmartwiłam, gdy pierwsze trzy hostele, które odwiedziłam z zapytaniem o pokój, odesłały mnie z kwitkiem z powodu braku wolnych łóżek! Ale wtedy spotkałam tę miłą, starszą malezyjkę. Kupowałam w sklepie wodę, ponieważ skończył się mój zapas, kiedy podeszła do mnie i powiedziała “Słyszałam, jak pytasz o pokój… Możesz zostać u mnie, jeśli chcesz. Jestem bardzo samotna…”. Bardzo dobrze mówiła po angielsku. Potem okazało się, że wcale nie jest malezyjką “pełnej krwi”, a jej papo to anglik, który przybył do Malezji w celach turystycznych i tak się zakochał w tym miejscu, że już tu został, oraz że ona sama dobrze zna nasz język, bo ojciec osobiście ją uczył. Ależ byłam zaskoczona! - mówiła tak i mówiła, a ja słuchałem oczarowany. Wtedy uświadomiłem sobie, że nie znam jej imienia, a ona mojego. Kiedy się przedstawiłem, zaczęła głośno chichotać, bo ona to ponoć “straszna gaduła” i “że jak już zacznie trajkotać, to nie może przestać”. Szybko wtedy wyjawiła mi swe imię. Bianca. Piękne niemal, jak ona sama.
- Więc spędzasz tu swój urlop? - wróciła znów do głównego tematu. - Skąd jesteś?
- Jestem Amerykaninem. Mieszkam w Nowym Jorku. - potem dowiedziałem się, że Bianca także mieszka w Stanach, na Brooklynie, oraz że wobec tego dobrze zna Nowy Jork, choć rzadko tam ostatnio bywała. - Lubię Nowy Jork, ale nie uznaję go jako swój dom. Właściwie to mieszkam wszędzie i nigdzie. - mówiąc to, wzruszyła ramionami. Ostatnie kilka kropel wody, które jeszcze nie zdążyły wyparować, zatrzęsły się pod tym jakże subtelnym ruchem. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, ile w tym geście jest goryczy. O tym dopiero miałem się przekonać.
Gdy słońce już całkiem zaszło, a niebo przybrało ciemny odcień, poczułem jak zaczyna mi być zimno. Spojrzałem wtedy na siedzącą obok mnie Biancę. Miała na sobie jedynie strój kąpielowy. Widząc jej gęsią skórkę i najeżone, jasne włoski, zaproponowałem jej swoją jeansową katanę, jako że tylko to miałem ze sobą, i zapytałem czy nie jest głodna. Z uśmiechem przyjęła kurtkę, podziękowała mi i śmiejąc się, odparła że umiera z głodu.
Chwilę później zebraliśmy nasze skromne tobołki i jedliśmy w oddalonej o dwadzieścia minut drogi pieszo od plaży knajpce Curry Mee, a potem deser - Ais Kaciang, lokalny przysmak, na który składał się kruszony lód z mlekiem kokosowym, polany słodkim sokiem. Początkowo Bianca nie pozwalała mi za siebie zapłacić. Wiedziałem, że nie ma pieniędzy. Podróżowała stopem od dłuższego czasu, śpiąc w tanich hostelach czy też w domach miejscowych ludzi, którzy okazywali jej serce i zapraszali do siebie, oferując wikt i opierunek. Czasami pracowała na swoje utrzymanie, by po kilku dniach ruszyć w dalszą podróż. Bardzo mi tym imponowała, i nie ukrywam, trochę martwiła… Podróżowała całkiem sama. Wyobraziłem sobie, jak ktoś wykorzystuje jej słodycz i zaufanie, i krzywdzi ją. Natychmiast odpędziłem złe myśli!
- Więc mieszkasz u tej malezyjki... - tym razem to ja zacząłem rozmowę. Bianca w tym czasie pochłaniała swój lodowy deser. Wyglądała uroczo, ale i biednie. Zupełnie, jak dziecko, któremu rodzice odmawiali wszelkiej słodyczy. Nie mogłem mieć wtedy większej racji! - Długo planujesz u niej zostać? - miałem ochotę zaoferować jej swój letni domek, gdyż wynająłem go sam, i miejsca w nim nie brakowało. Bałem się jednak, że może źle odebrać moje zaproszenie, dlatego spróbowałem inaczej. - Gdybyś nie mogła dłużej u niej mieszkać, sądzę że znalazłoby się łóżko dla ciebie… Mieszkam niedaleko plaży. Na pewno bardzo spodobałaby ci się ta lokalizacja. Gdybyś więc miała kłopot z noclegiem, mogłabyś…
- Dziękuję. - przerwała mi i chwyciła za rękę. Jej ciepły dotyk sprawił mi przyjemność. Większą, niż powinien. - Ale jutro stąd wyjeżdżam. To bardzo miłe z twojej strony. Może, gdybym spotkała cię wcześniej… - tak, ja również o tym pomyślałem. Nie mogłem uwierzyć, że to koniec naszej znajomości! Byłem zdruzgotany, jednak nie mogłem tego dać po sobie poznać.
- Wylatujesz w przyszły wtorek, prawda? - spytała nagle. Była bardzo poważna.
- Tak.
- Jako wzięty prawnik masz pewnie masę zobowiązań w Nowym Jorku? - drążyła.
Nim odpowiedziałem, spojrzałem na nią raz jeszcze. Była niezwykła, jakby nie należała do tego świata. Eteryczna i pełna powabu, niczym leśny duch zawieszony pomiędzy skorumpowanym światem pieniędzy, chciwości i obłudy, a pewną dziewiczą, zieloną krainą, z której z pewnością pochodziła. Miała w sobie naturalny wdzięk. Nie potrzebowała makijażu ani biżuterii, by podkreślić piękno, które ona nosiła wewnątrz.
Nagle poczułem, że chcę się nią zaopiekować.
- Nie… - wyszeptałem. - Nie chcę już dłużej tego robić. - dodałem bardziej stanowczo. Wtedy do głowy przyszedł mi szalony pomysł! - Lubisz towarzystwo?
- No pewnie! - odpowiedziała, choć nie miała najmniejszego pojęcia, co chciałem jej zaoferować!
- A czy mógłbym do ciebie dołączyć?
Gdy wiele tygodni później Bianca wróciła pamięcią do tamtego wieczoru w Malezji, leżeliśmy wtuleni w siebie w wielkim łożu, spowici białym woalem, który wypływał z okalającego nas baldachimu. Nasze opalone, nagie ciała odznaczały się na tle białej pościeli. Przed nami rozpościerał się widok na Ocean Indyjski. Nie chcąc się od siebie odrywać, obserwowaliśmy z naszego miejsca, jak wzburzona biała fala rozbija się o wielkie skały, cofa pokornie, gdy te nie ustąpiły, i robi miejsce innej, nie mniej butnej. To niezwykłe, ale od tego widoku dzieliło nas zaledwie dwieście metrów, zaś my sami znajdowaliśmy w najprawdziwszym drewnianym domku na drzewie, z oknem sięgającym od ziemi aż do starej, trochę popękanej podbitki, i wychodzącym wprost na wzburzony o tak wczesnej porze ocean.
Tak. Sri Lanka była piękna!
- Nie bałeś się tak po prostu wszystkiego porzucić? - zapytała, pozwalając by niesforny kosmyk opadł jej na czoło. Patrzyła się teraz na mnie tymi swoimi kocimi oczami, czekając aż jej odpowiem. W tym świetle, bardzo słabym, miały głęboki, ciemny odcień.
- Bałem się. - odpowiedziałem po chwili. - Ale jeszcze bardziej bałem się, że odjedziesz i już nigdy cię nie spotkam. - nie mogłem się powstrzymać. Sięgnąłem po ten loczek i zarzuciłem go na bok. Kotka jak patrzyła, tak patrzyła, czekając aż dodam coś więcej. Często tak robiła. - Zakochałem się wtedy w tobie. - to była prawda, jednak to wciąż jej nie wystarczało. Jeszcze wiele razy podpytywała mnie, jak znalazłem w sobie tyle odwagi, by wszystko, co dotąd osiągnąłem w swoim życiu, zostawić za sobą i zacząć wieść nowe, zgoła inne od starego. Zawsze odpowiadałem jej tak samo.
- Kochanie, moje życie zaczęło się dopiero w momencie, kiedy razem opuściliśmy Malezję. Przed tym wydarzeniem byłem martwy. - kocie oczy znowu zaczęły błyszczeć. Wiedziałem, że taka odpowiedź jej wystarcza. Była ona zresztą prawdą. Rozstanie z kancelarią i dotychczasowym, wygodnym stylem życia, przyszło mi bardzo łatwo. Właściwie, było to tak naturalne, że sama Bianca nie mogła uwierzyć, kiedy tamtego pamiętnego wieczoru w Malezji, zawieszony nad porcją słodkiego Ais Kaciang, ze spokojem w głosie oznajmiałem przełożonemu, zarazem mojemu ojcu, iż rezygnuję z pracy w kancelarii. Zupełnie jakbym całe życie kształcił się i zdobywał pozycję tylko po to, by poznać Biancę i zrozumieć, że żadna z tych rzeczy nie miała wartości.
Poprosiłem matkę, by pozdrowiła wszystkich moich przyjaciół i by zajęła się moim mieszkaniem w Nowym Jorku, dopóki nie wrócę.
- Rozumiem, że przedłużasz sobie wakacje? - pytała, gdy zadzwoniłem do niej po telefonie do ojca. - Bardzo słusznie. Twoim klientom nic się przez ten czas nie stanie, a ty w końcu sobie wypoczniesz! Tak ciężko pracujesz, synku…
- Nie rozumiesz, mamo… - starałem się tłumaczyć jej wszystko ze spokojem, ale wiedziałem też, że muszę być stanowczy. - Już nie będę dłużej wykonywał zawodu prawnika. Rzucam to. Zamierzam udać się w długą podróż i nie wiem, kiedy znów wrócę do Ameryki.
Wiele łez wylała, nim wreszcie zaakceptowała fakt, iż jej ukochany syn i jedynak, postanowił zostać trampem, spać u obcych ludzi i imać się różnych zajęć, by zyskać parę groszy na jedzenie dla siebie i swojej towarzyszki podróży, która także dzielnie pracowała, pełna podziwu dla mojej spontanicznej decyzji. Największą trudność w zaakceptowaniu jej miał niestety mój ojciec, który opowiadał swoim bogatym znajomym, jak jego syn zwiedza najdalsze zakątki świata, codziennie rano uprawiając tajski boks z prywatnym instruktorem, który wiernie mu towarzyszył, mieszkając w pięciogwiazdkowych hotelach, relaksując się i zbierając energię na powrót do kancelarii, by wtedy uderzyć ze zdwojoną siłą i wygryźć swoich konkurentów.
Miałem nadzieję, że pewnego dnia i on zrozumie. Och, jak bardzo się myliłem!
- Masz ochotę na kąpiel w oceanie? - zapytała moja narzeczona, skubiąc mnie zadziornie w ucho i przeciągając, jak prawdziwy kot. Pierścionek na palcu serdecznym lewej dłoni był jedynym kosztownym wydatkiem, na jaki mogłem sobie pozwolić bez krytycznej uwagi Bianci. Zapewne dlatego, iż nie miała o jego zakupie pojęcia. Inaczej, cóż by to były za oświadczyny?!
Zwykle bowiem, gdy tylko próbowałem przekonać moją narzeczoną, byśmy choć jedną noc spędzili w luksusowym hotelu, z gorącym jacuzzi i basenem, ta zaraz się obrażała, twierdząc że zabijam ducha podróży.
I miała rację.
Nigdy bowiem nie zazna wolności ten, kto choć raz nie spał pod gołym niebem, kto nie tańczył w deszczu i nie smakował głodu. Nigdy bogatym będzie człowiek, który ma zawsze pełne kieszenie, a ten, któremu złotem jawi się pszenicy łan, zaś najpiękniejszym dźwiękiem jest pieśń wolnego ptaka. Tylko człowiek, który odrzucił pozorną wygodę oraz komfort, zrozumie, że nigdy ich nie potrzebował. Osiągnąwszy to, człowiek ten będzie szczęśliwym.
My byliśmy szczęśliwi. A potem zdarzył się ten cholerny wypadek...

Koniec cz. I

204 wyświetlenia
4 teksty
1 obserwujący
  • fyrfle

    11 January 2018, 17:46

    Bardzo mi się spodobało, będę do niego wracał. Jak na ten portalik to bardzo wysokie loty. Gorąco pozdrawiam.