Menu
Gildia Pióra na Patronite

SMAKUJMY TREŚĆ WSPOMNIEŃ

fyrfle

fyrfle

Urodziła się w Przybędzy w 1915 roku, a więc w pierwszym okresie I wojny światowej. Rodzina była chłopska, wielodzietna i jak to wtedy biedna. Mieli kawałek ziemi, który musiał ich wyżywić, ale do tego wszyscy byli bardzo zdolni i bogaci w różne talenty - od kucharskich po rzemieślnicze i artystyczne, co pozwalało im przeżyć. Słynna galicyjska bieda nauczyła tych ludzi takich potraw jak wodzionka i prażuchy, które to najprostsze dania pozwalały ludziom żyć i nie umierać zimą i na przednówku.

Od wtedy jak tylko mogła chodzić przyglądała się kobiecym pracom i chłonęła je, nieświadomie już przygotowywała się do roli żony i matki. Pasła też gęsi i pilnowała krowy na drogach i pasach zielonej wspólnoty chłopskiej nad potokami. Chodziła do szkoły i jak napisałem była bardzo zdolna, ale zawsze mówiła, że jej siostra była najzdolniejsza z nich wszystkich, ale była tak złą i nieposłuszną, że rodzice nie zdecydowali się jej za karę dalej edukować, a prawda była taka, że po prostu nie stać ich było na edukację dzieci, a tym bardziej córek, więc do gimnazjum na zasadzie patriarchatu poszedł najstarszy syn i to był szczyt edukacji edukacji ich wszystkich. Ona pilnie uczyła się prac domowych i gospodarskich: gotowania, szycia, cerowania, haftowania, sprzątania do czystości, prac polowych, oprzątania zwierząt i sumiennego dbania o nie, uczyła się sumienności, pracowitości, czystości i konsekwencji w działaniu, hartowała się, żeby potem nie mieć żadnych wątpliwości, jeszcze wierzyła w Boga i ufała mu, że ten ogromny trud i boleść życia musi być, więc cierpliwie szła przez dalsze życie znosząc wszystko co ją spotkało.

W 1934 roku poznała na jednej z potupaji wiejskich mężczyznę ze sąsiedniej wsi i pokochała go, a w następnym roku wzięli ślub. Przeprowadziła się do niego, który dostał od rodziców kawałek ziemi na budowę pola i większy ogród przydomowy. Rok później urodził im się syn, a oni rozpoczęli budowę domu. Dzisiaj za bardzo już nikt nie wie gdzie pracował jej mąż, ale pracował i musiała być to dobra praca, bo budowa posuwała się naprzód i na początku trzydziestych lat mieszkali w swoim domu. O relacjach z jej teściem, czy teściową podczas wspólnego zamieszkiwania też nie wiele wiadomo, choć można je sobie wyobrazić na podstawie późniejszego wielokrotnego jej opowiadania, ze kiedy w czasie wojny odprowadzała syna na opiekę do matki, to jej syn od babci dostawał suchy chleb, a synowi brata jej męża teściowa zawsze dawała chleb ze śmietaną i z cukrem.

Potem jeszcze urodziła córkę i żyłoby się im dobrze i szczęśliwie, ale Niemcy napadli na Polskę i nastąpił straszliwy krach marzeń i spokoju wszystkich Polaków. Mąż poszedł walczyć i ślad po nim zaginął, a ona została sama w tym domu z dwojgiem dzieci i paradoksalnie uratowali ich Niemcy, bo zorganizowali przymusowe roboty w papierni w Żywcu,gdzie mogła zarobić pieniądze na przeżycie. Ale, żeby pracować, to musiała dzieci prowadzić do swojej matki pod opiekę lub zostawiała je u teściowej. A żeby dojść do matki musiała je prowadzić przez pola i wzniesienie dwa kilometry i przejść przez linię umocnień niemieckich i budowę wielkich transzei oraz pajęczyny bunkrów, które to dzisiaj wystają z ziemi jako przypomnienie, że historia kołem się toczy i kto wie, czy jeszcze kiedyś do nich nie wejdą strzelcy. I tutaj powstaje temat - Niemcy. Gdyby chcieli, to po prostu zastrzelili by ją i dzieci i zakopali w którejś transzei, tak, że nikt i nigdy nie dowiedziałby się o ich losie. A oni przez wszystkie lata wojny przepuszczali ją i nie potraktowali ją jako szpiega, czy też nie wykorzystali jej seksualnie, byli grzeczni, spokojni i raczej współczujący. Widzieli ją jak idzie z mlekiem do domu, czy z dziećmi i nawet nie było głupich szwejackich docinków. Zresztą jak mówiła, gdyby chcieli, to zmasakrowali by całą ludność Podbeskidzia, a okrutnie reagowali tylko za działalność konspiracyjną i partyzancką. Wspominała o tym jak to wermacht stacjonował ze 200 metrów od jej domu i gromady dzieciarni permanentnie bawiły się pomiędzy budynkami zajętymi przez wojsko i nie raz wygłodzone dzieci kradły sznycle, czyli karminadle z kuchni polowej, a żołnierze niemieccy widzieli to i nigdy nie reagowali, choć przecież mogli spokojnie dzieci zastrzelić, a potem ich rodziców. Jeszcze wspominała o tym jak dzieci poszły do niemieckiej piekarni wojskowej ukraść chleb i wyciągnęły pierwszy bochenek od spodu ze sterty ułożonych i cała konstrukcja bochenkowa się zawaliła, co zdenerwowało Niemców, ale skończyło się na spokojnej rozmowie z nią, aby pilnowała dzieci, bo niestety narażają siebie i ją po prostu na śmierć.

Wojna się skończyła i w pod koniec lata powrócił mąż. Nigdy nie mówiło czasie niewoli. Był ranny w płuca, ale zabrany do niewoli przeżył. Potem przyszedł czas komunistycznej nieufności do żołnierzy września, którzy spędzili wojnę w oflagach, stalagach i na robotach w tamtejszych fabrykach czy u bauerów. Spalił wszystkie dokumenty i nic nikomu nie powiedział, co tam robił, że jak w latach dziewięćdziesiątych przyszła okazja do jałmużny od postgoebellsów, to nie próbowali nic się starać, bo nic nie wiedzieli.

Potem żyli spokojnie. Dostali jeszcze jakieś kawałki ziemi od rodziców i zaczęli też użytkować ziemię, mieli krowę. On robił spokojnie w betoniarni, co nie było najlepsze dla jego przestrzelonych płuc, ale nie narzekał, raczej nie przejmował się życiem, cieszył się nim i miał wywalone na ten słynny etos chłopski i na heroiczną robotę od świtu po noc. Tak, że żyli sobie pięknie, kochając się i patrzyli spokojnie jak dzieci zdrowo rosną i dorastają. A lata pięćdziesiąte były trudne bardzo, na przykład wieś się składała na wozaków, którzy spod Żywca jechali końmi do Raciborza po cukier dla wszystkich, ale ludzie nie załamywali rąk i kiedy się dało to organizowali zabawy i bawili się do upadłego. Inni nie godzili się z systemem, organizowali się w bandy łupieżców(dziś to żołnierze wyklęci) i grasowali na terenie Polski i Słowacji, aż w końcu UB wcisnęło między nich kreta i zwabiło na Opolszczyznę i tam obok Strego Grodkowa wysadziło ich śpiących w baraku w powietrze. Dziś na ten temat jest wielkie aj waj, ale to była wojna domowa po prostu.

W związku z polem i krową obowiązków jej przybywało, zwłaszcza, że była dokładną, czystą i troskliwą. Krowa musiała być czysta, wymyta, nakarmiona, a cielęta też miały zawsze gotowane ciepłe mleko jak i świnie karmiła jedzeniem ciepłym. Kurczaki musiały dostawać jajka i ser. Sierść, pióra zwierząt, którymi się opiekowała zawsze lśniła i zawsze były zdrowe. Cielętom przygotowywała zawsze specjalne jedzenie i dbała o to, żeby zwierzęta w zimie miały ciepło w swoich pomieszczeniach.

Syn zaczął pracować w rzeźni i zarabiał dobrze, z biegiem miesięcy i lat uczył się zawodu rzeźnika i stał się cenionym fachowcem rzemieślnikiem w ich wsi i w okolicznych wsiach, a jednocześnie miał przechył, spowodowany pewnie wojną, że krowa musi być i ziemia jest najważniejszą, dlatego tak potem wręcz gonił swoje dzieci do pracy na bardzo marnej górskiej roli.

No tak. Syn z Bielska przyprowadził kobietę. Była nie dość, że z miasta, to jeszcze szlachcianka, więc nie za bardzo jej ufała. Nie wierzyła, że taka się nadaję do pola i, że cokolwiek umie w kuchni. Nadawała się i umiała, a w dodatku rywalizowały ze sobą i były honorne, co kończyło się wielomiesięcznym milczeniem, ale jednak te prace wspólnie w domu wykonywały, że dla jej wnuków było to po prostu komiczne.

Tak. Młodzi wzięli ślub, rodziły się dzieci, którym ona zaszczepiała wiarę katolicką i kult pracy. Nie we wszystkich przypadkach jej się to udało wobec faworyzowania przez synową swoich synów i totalnej tolerancji dla ich cwaniactwa, często lenistwa i w innych sprawach niepoważnego traktowania życia. Najlepiej jej wyszło z wnuczką, której przekazała religijność, pracowitość, umiłowania do niemieckiego wręcz można by powiedzieć porządku spraw, poukładanie, ambicję i konsekwentne dążenie do dobra wszystkich ludzi.

Kochała pracować i tego wymagała od stale zwiększającej się liczby domowników. Kiedy zobaczyła , że siedzą przy stole zżymała się się strasznie i komenderowała im prace w polu, w obejściu domu i w samym domu, wszystko musiało być zapięte zawsze na ostatni guzik. Przychodziła sobota, to następowało generalne sprzątanie podwórza i domu. Zawsze szła, czy jechała w pole, to nie miała pustych przebiegów, bo na pole wiozła koszyki i narzędzia, a z powrotem warzywa czy ziemniaki.

W 1970 roku mąż dostał zapalenia płuc i zmarł, a ona zniosła to z godnością i po prostu starała się być potrzebna w domu i była jeszcze bardziej pracowitsza. wcześniej przepisali dom synowi i jego żonie, a ci bardzo rozbudowali dom.

W latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych nie rezygnowała z ciężkiej pracy i pomocy finansowej dzieciom i wnukom. Obserwowała ze spokojem ich sukcesy i porażki. Cieszyła się z idących zmian politycznych. Dbała o relacje z rodzeństwem swoim i męża, odwiedzali ich, przyjmowali ich u siebie, choć nie wszyscy chcieli tych relacji. Żyła pełną piersią, aż dostała zawału i zmarła w szpitalu w Żywcu w 1998 roku. Przed śmiercią wyraziła gorące pragnienie,aby wnuczka wróciła do nauki, bo szkoda zaprzepaścić jej możliwości, które to ta ostatnia wykonała w stu procentach i dzisiaj na pewno jest dumna z jej osiągnięć życiowych tam po drugiej stronie.

297 589 wyświetleń
4773 teksty
34 obserwujących
Nikt jeszcze nie skomentował tego tekstu. Bądź pierwszy!