Menu
Gildia Pióra na Patronite

"Chroń, ceń i dbaj o miłość, bo wszystko co piękne jest ulotne i łatwe do stracenia"

martynkiewicz

martynkiewicz

To miała być romantyczna wyycieczka, pełna wrażeń. Wszystko dokładnie zaplanowaliśmy: Spacer w głębi lasu, piknik, podziwianie gwiazd i piękna nocy. Byliśmy umówieni na szesnastą, niestety on musiał zawieźć swoją siostrę do jej przyjaciółki. Nie chcieliśmy przekładać tej wyprawy, planowalismy ją od miesięcy. Było juz późno ,gdy wkraczaliśmy w otchłań ciemności zleających się drzew. Nie bałam się, czułam się pewnie i bezpiecznie trzymając jego dłoń. Wędrowaliśmy blisko siebie, ramię w ramię, przy każdym kroku nasze ciała ocierały się o siebie. Nie trzymaliśmy się konkretnego szlaku czy ściezki. Nic się nie liczyło. Nie miało znaczenia dokąd dojdziemy, liczylismy się tylko my. Napawalismy się swoja obecnością. Wsłuchiwałam się w bicienaszych serc, jakby miały własną melodię. Jego palce wplecione w moje, były zniszczone, suche i szorstkie - dowód jego ciężkiej pracy. Jego zapach tak naturalnie piękny. Nasze oddechy składały się w jeden. Bylismy jednością.

Po już długim marszu, wyczerpani jednakże zafascynowani atmosferą panujacą w mroku, opadliśmy na wilgotną ziemię. Wtuliłam się w niego i oparłam głowe o jego ramię.
-Jak myślisz tu dociera zło? - nie wiem skąd mi to przyszło do głowy, ale tu czułam się inaczej, jakby nikogo na świecie poza nami nie było.
-Przy mnie zawsze będziesz bezpieczna. Nikomu nie pozwolę Cię skrzywdzić - Pomimo ciemności jaka panowała, udało mi się dostrzec jego uśmiech. Najpiękniejszy, najszczerszy, ukochany przeze mnie. Dzięki niemu wszelkie troski odpływały. Temperatura spadała, obłoczki pary z naszych ust wirowały przed nami. Księżyc schował się za chmurami, zrobiło się całkowicie ciemno. Nie wiem dokładnie, która już była godzina, ale było bardzo późno. Powieki zaczeły mi opadać, nie chciałam zasnąć, chciałam cieszyc się tą chwilą. Walczyłam ze zmęczonymi oczyma, ale przegrałam tą walke zmorzył mnie sen. Zbudziłam się. Nie otwierając powiek, szukałam jego ręki, jednak w pobliżu siebie, zamiast jego dłoni napotkałam coś oślizgłego, lepkiego, ciepłego i kleącego się. Otworzyłam szeroko oczy to co zobaczyłam, co wkoło mnie się znajdowało...
Zwłoki ludzkie. Twarze wyrazające ból, cierpienie i męke. Każda z nich inna: twarz dziecka z jeszcze niezaschnietymi łzami, usta dziewczyny otwarte w niemym krzyku...
Jakiś metr dalej leżał on, a raczej to co zniego zostało. Jego ciało było zmasakrowane. To co było zapewne dłomi stało się czerwona maziaa wniej slizgały się jego kości. Na jego twarzy malowała sie udręka i poczucie winy. Oczy miał wciaż otwarte, skierowane ku niebu. podbiegłam do niego, potykając i ślizgając sie po innych zwłokach. Byłam w szoku.
-Nie.. nie ... nie!- zaczełam szlochac, łzyspływały po policzkachi opadały na jego twarz. Wszystko powracało falami wspomnień. Całe moje życie i dzień wyprawy, który miał być idealny. Mój szloch przerodził sie w jęk rozpaczy. Opętała mnie furia, zaczełam wrzeszczec. Wbiłam paznokcie w nadgarstek, chciałam go rozedrzeć, niczego tak nie pragnełam jak końca tego koszmaru. Człowiek ,który był dla mnie najcenniejszy i najważniejszy w życiu, lezy koło mnie martwy. Straciłam go i również samą siebie.Nic dla mnie nie ma już znaczenia...
Poczułam przeszywający ból w czaszcze.
Zapadła ciemność...
Otwieram oczy dalej nic nie widze, jestem oparta o coś a raczej o kogoś. Czuje jego odech, jestem w tym samym mieju gdzie wcześniej. On żyje! Jest taki jak wcześniej. To sen, myśle. Już chcem mu powiedzieć o koszmarze, gdy cos jakby odebrało mi mowe. Nie mogę się poruszyć. Moje powieki opadają. Nic nie mogę zrobić, jestem jak obserwator, tylko że moim obiektem obserwacji nie są inni ludzie, obserwuję smą siebie od środka. Staram się znaleźć w sobie siłę aby się obudzić,jednak oddziela mnie niematerialna bariera. Obok mnie on też powoli się poddaje i zasypia. Ktoś nadchodzi. Grupa ludzi, ale nie są to zwykli ludzie ich ciała pokrywają czarne malowidła. Pojawiają się kolejni, niosący innych ludzi. Słychać płacz i zawodzenie. Okaleczeni ludzie jeszcze żywi. kładą ich na ziemi. Okładają kamieniami, jakieś dziecko wyje z bólu. Z kończyć ludzkichj pozostaje miazga. Zaczynają odprawiać dziwny rytułał. Spiewają pieśni w nieznanym mi języku i krązą wkoło zwłok. Raptem on się obudził i wstał, osunełam się na ziemię. Dziwne plemie zauważyło go i pare osób zaczeło rzucać w niego toporami. Próbował się bronić ale ich było za dużo. Gdy zaczeli miażdżyć mu kończyny spojrzał się w moją stronę. Na jego twarzy zamiast bólu pojawiła się bezradność, smutek i troska. Zanim wydał z siebie ostatni oddech, jego usta wypowiedziały "przepraszam". Potem nie było już nic.

7071 wyświetleń
56 tekstów
2 obserwujących
  • martynkiewicz

    11 March 2013, 22:25

    Sory za błędy.