Menu
Gildia Pióra na Patronite

Chcieli by zabrała ich razem... część II

Pina92

Pina92

- Ten film był beznadziejny. – Stwierdził przeciągle ziewając Wiktor. – Dawno się tak strasznie nie wynudziłem.

Od feralnego wieczora minęło kilka dni i jak do tej pory chłopak czuł się całkiem dobrze. Asia uśmiechnęła się ironicznie i wyłączyła DVD.
- Nie znasz się. To było takie romantyczne. Szkoda tylko tego chłopca, miał przed sobą jeszcze tyle lat…
- I gadaj tu z taką. Nie becz, przecież to tylko film.
- Znieczulica ludzka – dziewczyna prychnęła i rzuciła w Wiktora poduszką.
Ten nie pozostał dłużny. Ruszył w jej stronę z dwoma jaśkami i… Zaczęła się regularna bitwa na poduchy. Jedna z nich rozerwała się. Pióra poleciały w każdą stronę pokoju powodując ogromny wybuch śmiechu u obojga. „Wojna” trwała jeszcze kilka minut. Po wszystkim oddychając ciężko rzucili się na olbrzymie łóżko Aśki. Dziewczyna zaśmiewając się szybko doszła do siebie, Wiktor natomiast toczył walkę. Walkę o oddech. Było jeszcze gorzej niż poprzednim razem. Chłopak miał wrażenie jakby ktoś jedną ręką złapał w pięść jego płuca, a drugą chwycił go za szyję. Słyszał szybkie bicie swojego serca, czuł ściekające po czole strużkami krople potu, gdzieś w oddali słyszał jakieś krzyki, docierały jednak one do niego tak jakby znajdował się za szklaną szybą i nagle dopadła go jakaś dziwna błogość. Zaczął popadać w ciemność. Zemdlał.

***

Siedziała na zimnym, szpitalnym korytarzu. Bała się. Bała się tak bardzo jak jeszcze nigdy w życiu. Wciąż przed oczami miała purpurową twarz Wiktora. Nie potrafiła powstrzymać łez. Zresztą wcale tego nie chciała. Przynosiły jej one pewnego rodzaju ukojenie, zupełnie tak jakby wraz z nimi spływało napięcie, jakby pozbywała się części stresu, przerażenia oraz niepokoju. Podniosła się i zaczęła chodzić w tą i z powrotem wzdłuż szerokiej szpitalnej sztolni. Stukanie obcasów jej modnych pantofelków odbijało się echem od przygnębiających biało-szarych ścian.
Na myśl przyszło jej, że wśród tych chłodnych, grubych murów panuje wyjątkowo niesprzyjająca atmosfera do tego by z zdrowieć.
Miarowe tykanie zegara przyprawiało ją o mdłości. Ile czasu mięło? Niecałe dwadzieścia minut. A zdawało się jakoby była to cała wieczność.
Co z Wiktorem?
Ta niepewność ja dobijała. Próbowała zaczepić jakiegoś lekarza, który w pewnej chwili pojawił się na korytarzu, lecz ten odgonił ją nerwowym machnięciem ręki, zupełnie tak jakby była jakąś natrętną muchą. W końcu emocje wzięły górę. Joanna usiadła i zaniosła się głośnym, niepohamowanym płaczem.

***

Wiktor przeciągnął się i ziewnął głośno. Senna atmosfera i rutyna tych kilku dni, które był w szpitalu niesamowicie działały mu na nerwy. Gdy pomyślał sobie jak dużo mógłby zrobić przez ten czas, który spędził na niewygodnym, metalowym łóżku czuł piekącą falę gniewu, która przelewała się przez całe jego ciało poczynając na koniuszkach palców u stóp i na czubku głowy kończąc. Przecież on nienawidził bezczynności, niemocy i marazmu. Należał do osób uwielbiających być w ciągłym ruchu, biorących na siebie więcej obowiązków, zajęć i innych obciążeń niż pozostali ludzie, przykucie do łóżka było więc dla niego powodem frustracji i niezadowolenia.
Dodatkowym czynnikiem, który determinował to jak chłopak czuł się w szpitalu był fakt, że na oddziale, na którym wylądował nie było nikogo w jego wieku. Do największych (choć również wątpliwych) rozrywek należał więc poranny i wieczorny obchód, a także badania i mierzenie temperatury.
Spojrzał na zegarek wiszący nad drzwiami.
- 15:17 – pomyślał – dziś jest wtorek. Normalnie byłbym na siatkówce.
Westchnął z żalem, chwycił leżącego na półce iPoda, założył na uszy słuchawki i ponownie zagłębił się w tym ponurym nicnierobieniu.

***

Młody lekarz wpadł jak burza do swojego gabinetu, usiadł na wygodnym, obitym czarną skórą fotelu i schował twarz w dłoniach. Czuł się fatalnie. Przypadek tego chłopaka przywiezionego tydzień temu był beznadziejny. O ironio! Przecież jeszcze niedawno nie kto inny jak on z uporem maniaka powtarzał, że nie ma beznadziejnych przypadków, a jedynie beznadziejni lekarze. Choć… Być może on był beznadziejny… Nie potrafił zrobić nic, zupełnie nic by zahamować rozwój choroby, ani nawet by ukoić ból chorego. Był bezradny wobec tego okropnego nowotworu, który zalęgł się wewnątrz mózgu tego sympatycznego młodzieńca. Chemioterapia? W tak zaawansowanej fazie choroby w niczym nie może już pomóc, przez nią pacjent tylko straci apetyt i humor, a on wolał by ostatnie tygodnie życia chłopak przeżył w pełni je wykorzystując. Operacja? Nie, niemożliwe… Guz jest zbyt duży i w dodatku w niedostępnym miejscu. Żaden chirurg nie podjął by się tego wyzwania i nie ma co ukrywać nie wziął by na siebie ryzyka z nim związanego.
Boże, jak on do cholery ma mu i jego rodzinie powiedzieć, że chłopak niedługo umrze? Skąd ma wziąć siły by odebrać mu marzenia? Jak ma mu wyjawić, iż nigdy nie założy rodziny, nie będzie miał dzieci, że nawet nie skończy szkoły średniej? Czemu na studiach nie uczyli tego jak przekazywać takie informacje? Czemu nie pokazali jak zachować kamienną twarz kiedy serce się kraje?
Był rozdarty. I choć kierował się powołaniem wybierając taki właśnie zawód teraz nie był już tak pewny jak niegdyś czy dokonał trafnego wyboru. Chęć niesienia pomocy, którą odczuwał już od kilkunastu lat, ponadprzeciętny intelekt, wrodzona uprzejmość i nabyta ogłada w pełni przemawiały za tym by iść na medycynę, lecz teraz zaczynał twierdzić, że do tego by być lekarzem jest zbyt wrażliwy i miękki.
W pewnej chwili usłyszał pukanie do drzwi, szybko się otrząsnął, przybrał najbardziej obojętny wyraz twarzy na jaki było go stać i najbardziej naturalnym głosem jaki tylko mógł z siebie wydobyć powiedział:
- Proszę wejść.

3518 wyświetleń
73 teksty
1 obserwujący
Nikt jeszcze nie skomentował tego tekstu. Bądź pierwszy!