Menu
Gildia Pióra na Patronite

Do końca spokojny

Spero

Spero

Słońce rzucało długie cienie, sprawiając, że stając na szczycie schodów musiał przysłonić oczy ręką. Wiatr jedynie delikatnie poruszał liśćmi, jakby bojąc się sprawić zbyt wielkie zamieszanie. Złote pola rzepaku kołysały się subtelnie w powolnym, rytmicznym tempie. Zdawało się, że cały świat zatrzymał się jakby na chwilę, przepełniony zdumieniem.

Kościół nie był duży. Zaledwie kilkadziesiąt drewnianych, ręcznie robionych ław zmęczonych czasem. Prosty, niemalże pozbawiony ozdób ołtarz z ciemnym krzyżem w tle. Drewniane ściany z paroma, niezbyt urokliwymi podobiznami świętych. Duże, prostokątne okna pozbawione witraży, nie licząc jednego tuż za ołtarzem. Z zewnątrz pomalowany białą farbą, która pamiętała lepsze dni, z dachem pokrytym wyblakłą, czerwoną dachówką. Jednak otoczony polami rzepaku i paroma, samotnym brzozami, zdawał się być zatrzymany w czasie. Jakby pęd zewnętrznego świata go nie dotknął, jedynie ominął boczną drogą. Ławy, choć w niektórych miejscach wyszczerbione, dzięki swojej unikatowości nadawały wnętrzu niepowtarzalny charakter. Obrazy, podarowane przez miejscowych artystów i osamotniony witraż wykonany przed laty przez jedynego jak do tej pory, lokalnego witrażystę, odzwierciedlały prawdziwy charakter budynku – miejsca, w którym ludzie spotykali się, szukając dobroci i ciepłego serca. I biała farba, choć odchodziła miejscami od drewna, wciąż bezsprzecznie kojarzyła się z nieskazitelnością. Czyż nie był to idealne miejsce na ślub?

Stał na szczycie schodów, nerwowo uderzając stopą w drewniany podest. Dopalał właśnie trzeciego papierosa, w duchu przeklinając się za tę liczbę. Miał rzucić, a zamiast tego stał, wypalając jednego za drugim, szukając w nikotynie ukojenia dla swoich nerwów. Ciemny, ręcznie szyty garnitur z najlepszych materiałów z naturalnym połyskiem był doskonale dopasowany, podkreślając jego smukłą, wysportowaną sylwetkę. Spod rozpiętej marynarki widoczna była śnieżnobiała koszula, ze sztywnym kołnierzykiem, który z niewiadomych powodów działał mu na nerwy. Biała, lniana poszetka wystawała z kieszeni marynarki, a czarne, prostokątne spinki do mankietów dopełniały stroju. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz spędził tyle dni, wybierając każdy, nawet najmniejszy fragment stroju. Chciał, aby tego dnia wszystko było idealne – nawet nad wyborem skarpetek spędził kilkadziesiąt minut.
A jednak teraz, stał na szczycie tych nieszczęsnych schodów, pocąc się w promieniach słońca, nerwowo uderzając stopą i paląc papieros za papierosem. Starał się pamiętać, aby odruchowo nie sięgnąć ręka do włosów i przypadkiem nie zepsuć perfekcyjnej fryzury, nad którą jego ulubiony fryzjer spędził ostatnie godziny. Każdy kosmyk musiał być idealnie ułożony. Dziś nie było miejsca na żadne niedociągnięcia, pomyłki czy pominięcia. Obiecał sobie, że wszystko będzie doskonałe.
Wiele sobie obiecywał w ciągu ostatnich lat. Że przestanie palić paczkę Marlboro dziennie i jeździć z nadmierną prędkością. Że będzie czytał przynajmniej jedną książkę miesięcznie i przestanie spędzać czwartkowe popołudnia na bezsensownym graniu na konsoli. Że będzie mniej imprezował, mniej pił i uciekał przed życiem. Obiecał sobie też, że w końcu będzie szczery i przestanie się bać. Że wyjdzie ze swojej bańki bezpieczeństwa, przełamując wszystkie obawy. Przecież uczucia nie gryzą, prawda? Serce da się poskładać, a ze zranioną dumą dożyć sędziwych lat. A jednak niewykorzystanych okazji na uczucia nie da się przywrócić. Czasu nie da się cofnąć. Nie ma jak wrócić na pewne rozstaje w życiu i odmienić podjęte decyzje. Więc obiecał sobie, że będzie brał świat bez strachu, pozwalając ludziom dotrzeć do wnętrza samego siebie i dać się oswoić. Że będzie mówił otwarcie, co czuje.

Dzięki tym wszystkim obietnicom stał teraz na tych drewnianych schodach, ze spoconymi dłońmi, wyczekując długiej, białej limuzyny, która uparcie nie nadjeżdżała. To nie w jej stylu, żeby się spóźniać, zwłaszcza na własny ślub! Może stchórzyła i postanowiła uciec? Na samą myśl o takim przebiegu wydarzeń poczuł, że coś skręca go w żołądku. Jej ojciec chodził niespokojnie od ściany do końca podestu, na zmianę uśmiechając się nerwowo i przygryzając dolną wagę. Spoglądał od czasu do czasu na mężczyznę obok.
- Wiesz... – odezwał się nagle. – Nigdy nie sądziłem, że ta chwila nadejdzie. Ty i Nadia... Nie spodziewałem się, że to wszystko tak się potoczy.
Uśmiechnął się, jakby pokrzepiająco, nie zauważając zdezorientowanego spojrzenia młodego mężczyzny. Już otwierał usta, zapewne, aby dodać jakieś dobre słowo, gdy w polu widzenia pojawiła się upragniona limuzyna.
Podjeżdżała powoli, a promienie odbijały się od przyciemnionych szyb, które nie pozwalały dojrzeć, kto siedzi w środku.
„Jednak się pojawiłaś” – przemknęło przez mu przez myśl, gdy patrzył, jak jej ojciec powoli schodzi po schodach.
Nawet nie zauważył, gdy wysiadła. Stała na dole, promiennie uśmiechnięta, jaśniejsza niż słońce. W prostej, białej suki do ziemi bez rękawów. Niewielki, zaledwie symboliczny welon miała podniesiony, a długie, ciemne włosy spięte w wysokiego koka. Na dekolcie dostrzegł krótki, delikatny, srebrny łańcuszek z płaskim, pozbawionym wzorów sercem i niewidocznym, wygrawerowanym „R”, przykryty grubą kolią pełna ozdób odbijających promienie.

Stała na dole, patrząc mu w oczy i uśmiechając się radośnie. „Uśmiechnij się do mnie” – zdawała się mówić, jednak on stał, zbyt oniemiały, by poruszyć choćby jednym mięśniem na swojej twarzy. Nie sądził, że doczeka tej chwili. Nie wierzył, że przyjdzie mu ją zobaczyć i przeżyć właśnie w taki sposób. Przekrzywiła głowę delikatnie w bok, jakby zaniepokojona brakiem jego reakcji. Widząc to, pospiesznie wyrzucił wypalonego już papierosa i uśmiechnął się promiennie.
Gdy wchodziła po schodach, jej niewysokie obcasy nie wydawały niemalże żadnego dźwięku. Stanęła przed nim, odruchowo łapiąc go za dłonie.
- Dziękuję – szepnęła, patrząc mu w oczy, po czym stanęła na palcach i obdarzyła go niewielkim pocałunkiem w policzek.
Byli najlepszymi przyjaciółmi od lat. Dokładnie od czternastu lat. Znał ją lepiej niż samego siebie. Otworzył dla niej swoją bezpieczną bańkę, wpuszczając ją do środka. Nauczył się żyć z nią, a nie jedynie obok, jak to zazwyczaj czynił z innymi ludźmi. Czyniła z niego lepszego człowieka już samą swoją obecnością, mniej egoistycznego, bardziej otwartego i pogodnego. Ukazała mu świat, jakiego do tej pory nie znał – świat pozbawiony zawiści i zazdrości. Świat pełen dobra.
Była dla niego wszystkim i nigdy nie zdawał sobie z tego sprawy równie dotkliwie, jak w tej chwili, czując ciepło jej warg.
Nie zareagował. Nie krzyknął i nie próbował jej zatrzymać. Nie wydał z siebie żadnego dźwięku, wciąż uśmiechają się niby promiennie.
Stała przed nim, szczęśliwa i zakochana. Tak piękna, jak nigdy wcześniej. Czuł, jak brakuje mu powietrza, jak ziemia pod stopami trzęsie się, jak świata drga w swoich posadach.
Poczuł chłód, gdy go puściła. Odruchowo zacisnął pięści, sztywno opuszczając ręcę wzdłuż boków. Spojrzał w bok, na wejście do kościoła, na zebranych w nim ludzi i długie, kolorowe cienie rzucane przez witraż. Na samotnego księdza, czekającego na końcu nawy i ciemny, prosty krzyż na ołtarzu. Odwrócił wzrok, ponownie patrząc na nią. Zagryzała delikatnie dolną wargę, nie przestając się uśmiechać. Patrzyła na koniec nawy, a cała jej sylwetka zdawała się promieniować szczęściem.
Nie odwracając od niej wzrok, wziął ostatni głęboki oddech. Nie było już odwrotu, nie mógł zrujnować jej tej chwili choćby najmniejszym gestem.
Odsunął się w bok, przepuszczając ją w wejściu.

Obserwował ją, gdy szła główną nawą, zmierzając w stronę ołtarza, mocno trzymając ojca za ramię. Widział, jak obejmuje dłoń tego mężczyzny - tego mężczyzny tak różnego od niego samego, stojącego na przeciwko niej przy ołtarzu – ściskając ją mocniej. Widział, jak obdarzyła go najpiękniejszym uśmiechem z możliwych - uśmiechem kobiety zakochanej bez pamięci. Nie odwróciła się w jego stronę choćby na ułamek sekundy.
Czuł, jak z każdym centymetrem, który pokonywał, wchodząc za nią do budynku, aby zająć miejsce w ostatniej z ławek, rysa na jego sercu robi się coraz większa. A głośne, dźwięczne „Tak”, które wypowiedziała do tego mężczyzny stojącego obok niej, zagłuszyło trzask w jego piersi.
Wyszedł ze wszystkimi, wciąż z tym promiennym uśmiechem na twarzy. Nie machał, nie krzyczał. Stał jedynie z tyłu, w cieniu brzozy, obserwując, jak on chwyta ją w ramiona i niesie do samochodu. Słyszał jej śmiech, gdy jeden z białych pantofli spadł jej z nogi. Widział, jak odchyla głowę do tyłu, śmiejąc się do nieba.
Patrzył, gdy chwyciła jego twarz w dłonie, całując go namiętnie.

Stał w cieniu brzozy jeszcze przez wiele godzin. Widział ostatnich, odjeżdżających gości i kapłana, który zamknął ciężkie, drewniane drzwi. Jej rodziców, machających do niego serdecznie i idących ramię w ramię z jej nowymi teściami. Dopiero, gdy zyskał pewność, że w promieniu setek metrów nie pozostała choćby jedna żywa dusza, wyszedł z cienia i nie zważając na swój idealny garnitur czy kurz na schodach, usiadł na stopniu, zapalając kolejnego papierosa.
Patrzył na powoli unoszącą się strużkę dymu. Była ledwie widoczna w jasnych promieniach.
Przeklął, po raz kolejny. Przecież obiecał sobie, że rzuci. Podobnie, jak obiecał sobie, że ją zatrzyma i w końcu wydusi z siebie te dwa, krótkie słowa.
Ukrył twarz w dłoniach, szarpiąc palcami swoje ułożone włosy i pozwalając słonym łzom płynąć. Dlaczego był tak dobry w składaniu obietnic, jednak nigdy nie udało mu się żadnej dotrzymać?

15 734 wyświetlenia
178 tekstów
20 obserwujących
  • Marta165

    16 June 2015, 13:46

    Kocham, kocham, kocham.
    I uwielbiam.

  • Spero

    6 June 2015, 16:14

    Dziękuje :)