Menu
Gildia Pióra na Patronite

OPOWIEŚĆ ZIMOWA

fyrfle

fyrfle

Różne momenty człowieka nachodzą w ciągu zimowej lutowej soboty. Pojedliśmy pysznego obiadu. Wypiliśmy cudnie smaczną cejlońską herbatę i wstawaliśmy od stołu. Wtedy zobaczyliśmy jak sąsiad ogląda w swoim ogromnym telewizorze skoki w Willingen. Skierowaliśmy wzrok wyżej i zobaczyliśmy dym wznoszący się z komina domu sąsiadów. Ponownie obniżyliśmy nasze spojrzenia i skierowaliśmy oczy lekko w prawo, gdzie w kuchni sąsiada migały płomienie w piecu węglowym. To jest to, co ja nazywam starym dobrym stylem życia na wsiach. Życie toczyło się w kuchni, a ogień palił się w węglowej, czy drewnianej kuchni prawie przez całą dobę, a w moim rodzinnym domu palił się przez całą dobę, co zawdzięczaliśmy temu, że mama potrzebowała jakieś trzy godziny snu, między pierwszą, a czwartą w nocy i na czas swojego snu wrzucała kilka grubych dębowych szczap i ogień tlił się spokojnie, delikatnie podtrzymywany przez minimalny cug, który regulowało się przez odpowiednie uchylenie żeliwnych drzwiczek.

Piec był kaflowy. Kafle i stosunkowo wielka polać do gotowania powodowały, że w kuchni było zimą ciepło, a latem panował ukrop. Cztery wielkie stanowiska do gotowania plus znaczna powierzchnia z tyłu paleniska, zakończona też kaflami, a nad tymi kaflami był wywietrznik, który od czasu do czasu furkotał groźnie, co we mnie, kiedy byłem dzieckiem wzbudzało lęk, podtrzymywany nieco przez rodziców, którzy mówili, że mieszka tam diabeł, który czasami się budzi i straszy, bo takie są po prostu diabły - są po to, aby straszyć dzieci, a dorosłych namawiają do wielu złych uczynków.

Piec miał duży piekarnik, a pod piekarnikiem była wnęka, gdzie suszyło się drewno do rozpalania i palenia w piecu. Szczególnie tak zwana szczypa, czyli tak zwane drewno smolne, przesycone żywicą, które wnet rozpalało resztę drewna i piec szybko nabierał zdolności do gotowania i pieczenia. Kiedy byliśmy dziećmi mama snuła nam codziennie opowieści o krasnoludkach mieszkających w tej wnęce, których my nie widzimy, bo prowadzą nocny tryb życia, zatem wychodzą i bawią się w nocy, a mama to widzi i czasem z nimi rozmawia o różnych sprawach. Mówiła, że najchętniej jedzą mleko i piją je ze skorupek z orzechów włoskich. Każdego wieczoru więc nalewaliśmy mleko do skorupek i kładliśmy obok szczap suszącego się drewna. Rano w skorupkach nie było oczywiście mleka, co utwierdzało nas w przeświadczeniu, że krasnoludki mieszkają z nami i rozmawiają z mamą opowiadając jej swoje historie, które potem ona nam opowiada.
Ważną częścią pieca był piekarnik, w którym mama piekła chleb i ciasto drożdżowe na niedzielę. To był czas, kiedy niedziela była wielkim świętem, które czciło się rodołem i dobrym plackiem, bo u nas mówiło się placek, nie ciasto. Ciasto, to było to z czego wypiekał się placek. Po obróbce termicznej urastał do rangi placka. Pamiętam inne ciekawe funkcje poekarnika, a więc cały czas suszyły się w nim plasterki jabłek. Uwielbiałem ich smak. One były czymś, co właśnie sprawia, że nasze pokolenie ma przeświadczenie, że nasze życie było lepsze od tego po roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym dziewiątym. Czasem całe jabłka dawało się wgłąb piekarnika i wtedy mieliśmy jabłka pieczone, rarytas, a dzisiaj spotkałem pieczone jabłko jako dodatek do śniadania w luksusowym hotelu w Kazimierzu nad Wisłą. Jeszcze jeden smakołyk piekliśmy w piekarniku, czyli tym, co mama nazywała dochówką. Były to buraki cukrowe. Buraki cukrowe, które zbieraliśmy w czasie kampanii buraczanej z pobocza drogi, którą chodziliśmy ze szkoły. Ich słodycz też jest błogosławieństwem dla mojej pamięci, skoro człowiek już ma pamięć.

Kiedy opowiadam o kaflowym piecu w kuchni mojego rodzinnego domu, to jednak muszę napisać o chlebie wypiekanym w nim przez moją mamę. Nie pamiętam, kiedy mama zaprzestała w nim pieczenia chleba i zaczęliśmy jeździć po chleb do gieesowskiego sklepu. Pewnie na początku lat osiemdziesiątych XX wieku, gdy zmieniliśmy piec kaflowy na nowoczesny piec drewno-węglowy. Tego procesu pieczenia chleba też nie pamiętam dokładnie. O ile pamiętam, to piekła mama serię chlebów raz w tygodniu. Nie pamiętam już samego procesu zaczyniania zakwasu chlebowego, czy proporcji składników ciasta, z którego wypiekała chleb. Nie pamiętam czy czyniła znak krzyża, chyba nie. Nie była jakkolwiek religijna. I chyba tak było, bo za to pamiętam jak sąsiadka przed naszymi oczami demonstracyjnie robiła znak krzyża na chlebie i mówiła, że tylko taki chleb jest chlebem prawdziwym. Nie miało to jakiegokolwiek przełożenia na deprecjonowanie chleba wypiekanego przez naszą mamę, bo zwyczajnie po chwili mieliśmy całe przedstawienie sąsiadki gdzieś i zapominaliśmy o jej ablucjach nad bochenkami chleba i upominaniach się o religijność piekarską naszej mamy. Poza tym byliśmy głodni przez dwadzieścia cztery godziny na dobę i piętki przeżegnane, czy znaczone choćby były pentagramem, to byłby pożarte w kilka sekund i wychwalane pod niebiosa i z pocałowaniem zawsze mamy w ręce i utuleniem jej za doznane szczęście. Jeszcze raz tutaj napiszę, skoro mam okazję,że szczytem szczytów smaku i doznań kulinarnych ówcześnie było zjeść pajdę chleba nie ze smalcem i ogórkiem kiszonym, ale z tamtejszą śmietaną i cukrem. Tamta śmietana. Gęsta jak miód. Połączona z cukrem, dawała słodycz i doznania smakowe o wiele cudowniejsze niźli sam miód. Tamten chleb w połączeniu z tamtą śmietaną, to ten duet też sprawia, że z wyższością jednak patrzymy na nasze dzieci, a z pożałowaniem i żal nam wnuków. Teraz sobie przypomniałem, że blachę, czyli jak mama mówiła brytfannę wypełniało się od spodu otrębami, nie jak dzisiaj mąką. Otrębami, które moja mama nazywała ospa. Pamiętam wciąż zapachy jakie rozchodziły się po kuchni w czasie wyrabiania ciasta, w czasie pieczenia i w czasie krojenia bochenków. Pamiętam, że w naszym języku nasza mama je krajała, nie kroiła. Kroili, to w naszej nomenklaturze cinkciarze frajerów. To była niesamowita atmosfera, piękna tradycja, po prostu życie, zwykłe życie, bardzo prostych ludzi, które dzisiaj urosło do rangi legendy na szczęście, który i słusznie stało się piedestałem narodowej historii. Którego mądrzy nam zazdroszczą. Z którego głupi drwią. Lub nic nie mówią, bo nic nie rozumieją. Bo nie nauczono ich rozumieć, analizować, przyswajać i na tej podstawie mieć szacunek. Jeszcze jest jedna grupa. Ci, którzy pragną nieco uszczknąć z tamtych wspaniałych lat i pieką chleb. My, którzy pamiętamy i próbujemy drugi raz wejść do tamtej rzeki i ponownie odkryliśmy żytnią mąkę, zaczyniamy znowu zakwas chlebowy. Kombinujemy swoje receptury i ciasto chlebowe rośnie, potem je wypiekamy. Mamy w domu coś z tamtych nocy i dni.

297 594 wyświetlenia
4773 teksty
34 obserwujących
Nikt jeszcze nie skomentował tego tekstu. Bądź pierwszy!