Menu
Gildia Pióra na Patronite

Mogiła smoka

Jessy

Jessy

Rozdział 4

Okrucieństwo jest bronią tchórzy, a ci którzy się go dopuszczają, wiedzą to równie dobrze jak ci, którzy muszą je znosić. -> Tom Clancy

[muzyka] – Alexandre Desplat – Edwards Leaves

Kamienny domek, zbudowany tuż przy północno-zachodniej ścianie góry Hoopha, wyglądałby na opuszczony, gdyby nie szaro-niebieski dymek wydobywający się z… komina, otwartych okien i spod drzwi! Można było pomyśleć, że w środku wybuchł pożar, jednak brak drewna i słomy w budowli przeczył tej teorii. Poza tym mieszkaniec chatki nie dopuściłby do jakiejkolwiek katastrofy – w końcu, jako ostatni w całej Sabbii znał magię wody, ognia, powietrza i ziemi, choć tylko ta ostatnia przysługiwała mu z urodzenia.

Siwowłosy czarodziej z długą, puszystą brodą, wybiegł na patykowatych, chudych nogach z małego budynku, pozwalając by dym buchnął na zimne powietrze przez frontowe, choć nie jedyne, drzwi wejściowe. Kaszlał przy tym niemiłosiernie, głośno przeklinając i złorzecząc własnej wyobraźni, czym wystraszył grupkę zimorodków, które z piskiem odfrunęły w głąb kontynentu.

Przekrwione oczy łzawiły mu od gryzącego dymu, który był wynikiem kolejnej, nawiasem mówiąc nieudanej, próby spojrzenia w przyszłość.

- Że też nie zapisałem tej receptury! – wykrzyknął zły na siebie. – A mamusia zawsze powtarzała, żeby wszystko wpisywać do Cantesin! – dodał, karcącym tonem, próbując przypomnieć sobie zaklęcie, które pomoże mu oddychać wśród duszącego dymu. Coś zaczęło mu świtać w głowie, ale wszystko niespodziewanie zniknęło, gdy usłyszał trzask łamanej gałązki tuż za jego plecami. Garnod odwrócił się tak szybko, jak nikt by nie przypuszczał, że umie, i wypuścił strzałę z długiego rękawa granatowej szaty, która kiedyś miała piękny, lazurowy kolor.

Zza pobliskiej kupki drzew wyłoniła się jasnowłosa postać młodego elfa, uzbrojonego po uszy, który trzymał w dłoniach, wystrzeloną przez czarodzieja, strzałę. Z uśmiechem, godnym zadowolonego tygrysa, przewracał w palcach drewienko ozdobione piórami feniksa, co było znakiem rozpoznawczym czarownika, który stał teraz z założonymi rękoma i wpatrywał się w Nephogiego.

- Co cię sprowadza, synu? – zapytał, zwracając się jak do swojego pierworodnego dziecka, choć ten blondwłosy elf był jedynie jego wnukiem. Nephogi uśmiechnął się, po czym samymi dłońmi wprawił w ruch niezwykle lekką, wiązową strzałę, kierując ją z powrotem we właściciela. Garnod, bez większego problemu, chwycił strzałę w dwa palce, tuż przed swoją twarzą i uśmiechnął się do swojego wnuka.

- Jak zawsze w pełni formy… - mruknął, ponuro kręcąc głową, gdy dostrzegł pięknie błyszczące, białe zęby, które, mimo kilku setek lat, wciąż mogły okazale olśniewać innych. – Przysłał mnie książę Morthon – oznajmił mężczyzna, podchodząc do czarodzieja na odległość kilku stóp.

- Dziwi mnie, że przyszedłeś sam, strażniku – odparł oficjalnym tonem, wiedząc już, że Nephogi nie przybył z wizytą towarzyską.

- Nie przyszedłem sam, czarowniku, jednak przemyśl, czy nie korzystniej byłoby pójść ze mną, bez potrzeby zmuszania mnie do użycia siły – odparł, hardo patrząc w ciemne oczy maga, które przerażały już wielu bardziej doświadczonych elfów. Patykowate nogi czarownika zadrżały, a z policzka skapnęła mu pojedyncza łza, której nie zdążył otrzeć. Cofnął się o kilka kroków, po czym wyciągnął przed siebie drżące dłonie. Zazwyczaj nie można było zobaczyć, ile tak naprawdę ma lat, ale teraz zaszklone oczy, drżące wargi i pomarszczone ciało sprawiało, że wyglądał na kilka wieków starszego, niż był w rzeczywistości. Nie zamierzał się jednak poddać, mimo iż Nephogi należał do jego najbliższych. W tym momencie nie liczyło się, kim był jego przeciwnik. Czarodziej nie da się ot tak złapać.

*

Wyjście z Północnego Boru było już na tyle blisko, że i bez specjalnego wzroku, jakim obdarzeni zostali Uzdrowiciele, dało się dostrzec, wpadające między drzewa, promienie ogniście zachodzącego słońca. Smugi światła rzadko przedostawały się przez korony drzew tej puszczy, nad czym bardzo ubolewała Fenisce, która ostatnio tak strasznie potrzebowała światła i ognia. Nie przypuszczała, że powrotna teleportacja, która odbyła się dwa dni wcześniej, wyczerpie ją aż do tego stopnia, iż Corn będzie zmuszony zarządzić dłuższy odpoczynek i sam rozpalić ognisko. Było to dla niej poniekąd uwłaczające. Jednak musiała przyznać, że z jej wyglądu Duszka Ognia, którego nabrała po świeżej porcji ognia z kominka elfów, zostało tylko jedno pasmo czerwonych włosów. Jej skóra, włosy i oczy zbielały, przez co jej odporność na chłód spadła do zera i…

- A psik!

Corn pokręcił głową, niosąc spokojnie swoją panią na grzbiecie od ponad 10 godzin bez postoju. Zaczerwieniony nos Uzdrowicielki był powodem kilku docinków ze strony pegaza, który teraz szefował całej eskapadzie.

W prowizorycznym „gnieździe” zbudowanym z ubrań Fenisce leżał chłopiec, gaworząc słodko, najedzony i ciepło opatulony. Uzdrowicielka pilnowała, żeby było mu naprawdę dobrze, by nie płakał i nie chorował, podczas gdy zaniedbywała samą siebie. Jeśli nie upierałaby się przy utrzymywaniu ognistej bariery wokół malca, nie byłaby w tak rozpaczliwym stanie.

- Niedługo zapadnie zmrok – oznajmił Corn, zatrzymując się i parskając. Wskazał podłużnym łbem w stronę zachodzącego na czerwono słońca, które bajecznie malowało chmury i zdawało się kolorować świat pomarańczem.

- Musimy zatrzymać się gdzieś, gdzie wiatr nie będzie nam dokuczał, bo inaczej nie utrzymamy ognia – odparła Fenisce, przygryzając sine wargi. Rozejrzała się i stwierdziła, że noc znów muszą spędzić w ścianach lasu, co nie było jej marzeniem, zważywszy na to, iż przeciągnęli podróż o ponad dobę.

- Zobacz – mruknął markotnie Corn, wskazując coś, co majaczyło w oddali, czarnym skrzydłem. Fenisce zmrużyła oczy i ujrzała cztery, stojące dość blisko siebie, ściany, otoczone kilkoma drzewami, których korony chroniły wnętrze skał od śniegu. Gałęzie były tak splątane i zwinięte ze sobą, że na myśl Uzdrowicielki przyszedł obraz mocno związanej ze sobą rodziny, pełnej gorących uczuć. Trójkę wędrowców dzieliło od tego miejsca jakieś pół mili, a słońce zachodziło na tyle szybko, że nawet jedna trzecia godziny nie pozostała do zupełnego zmroku.

- Jesteśmy w stanie tam dotrzeć? – zapytała kobieta, z jękiem zauważając, ze ostatni kosmyk jej włosów blednie.

- Jak polecimy – odparł pegaz, rozwijając skrzydła. Nie zwracał uwagi na protesty swojej pani. Był z nią tylko dlatego, że miał ją chronić, choćby przed samą sobą. Nie liczył się koszt, jaki przyjdzie mu ponieść.

Wzbił się w chłodne powietrze, nim Fenisce zdążyła spróbować zejść z jego grzbietu na znak protestu. Kilkoma uderzeniami potężnych skrzydeł sprawił, że jego lot był dynamiczny i szybki, za czym tęsknił, odkąd tylko opuścili królestwo Fuoco. W Sabbii nie mógł swobodnie latać, gdyż narażał się na ataki trolli, które całkiem tu zdziczały i zapomniały już, że kiedyś żyły w zgodzie z feniksami, pegazami i ogromnymi ptakami. Jednak teraz liczyło się tylko to, iż mięso tych zwierząt zdawało się dla nich smaczne. Elfy dość dokładnie pozbawiły ich rozumu, by uzyskać okrutne, bezmózgie narzędzia do zabijania.

Lot był wyrównany, a niebo oświetlone na pomarańczowo oślepiało wszystkich potencjalnych wrogów podróżników. Pegaz, jako stworzenie urodzone wyżej od wszystkich, przyzwyczaił się do dużej ilości światła, gdyż słońce nigdy tam nie zachodziło, natomiast Fenisce po prostu musiała zamknąć oczy. Zbielałe usta otwierała i zamykała raz po raz, prosząc boginię Sameordę o łaskawość, bojąc się o swojego najlepszego przyjaciela. Gdy poczuła twarde uderzenie kopyt o podłoże odetchnęła z ulgą, otwierając oczy.

Byli tuż przy widzianych z oddali ścianach, pewni, iż właśnie udało im się uniknąć noclegu w lesie i „słodkiej” bitwy z trollami. Szkoda, że nie wydał im się dziwnym fakt, iż cztery potężne dęby nie straciły liści, podczas tej srogiej zimy.

18 376 wyświetleń
217 tekstów
10 obserwujących
  • Jessy

    13 February 2012, 11:43

    Bardzo się cieszę Bogdanie, że Ci się podoba:)