Menu
Gildia Pióra na Patronite

Mogiła smoka

Jessy

Jessy

Rozdział 5

„Na samotność skazują człowieka nie wrogowie, lecz przyjaciele.” – Milan Kundera.

[muzyka] – Two steps from hell - Ulthuan

Przeraźliwy hałas wstrząsnął lochami zamku w Giapratten, kiedy do jednej z dawno nie używanych cel, został wrzucony siwowłosy starzec. Jęk, jaki wydobył się z popękanych warg czarodzieja, był przepełniony bólem i skargą, którą odebrać mogły jedynie obślizgłe i porośnięte mchem ściany. Mocno poobijane ciało Garnoda wylądowało na ziemi, układając się pod różnymi kątami, co świadczyło o wielu połamanych kościach. Na piersi, którą odarto z szaty, odcisnął się ślad po jego wisiorze, który rozgrzano do czerwoności i przyciśnięto do chuderlawej klatki mężczyzny. Czy nie mógł się uwolnić? Och, mógł, ale wiedział, jakie jest jego przeznaczenie.

Z policzka spłynęły mu dwie łzy – raz za razem – gdy obok ukucnął jego wnuk.

Nephogi patrzył na dziadka z bólem. Był strażnikiem, jednym z najlepszych – nie mógł sobie pozwolić na jakąkolwiek niesubordynację, nawet jeśli chodziło o zdrowie jego krewnych. Musiał wykonywać rozkazy Morthona i nienawidził się za to. Tak bardzo chciał, żeby to ktoś inny, nie Garnod, wypowiedział przepowiednie, tak strasznie pragnął wziąć dziadka w ramiona i zanieść go do znachorki, wyleczyć go, przeprosić, ale nie miał na to szans. Wstał, dławiąc w sobie uczucia i wyszedł, kierując swoje kroki w stronę wyjścia z lochów.

Gdy udało mu się opuścić to obślizgłe miejsce, odetchnął głęboko powietrzem, w którym przynajmniej nie było śladu po zapachu krwi. Nie czuł się dobrze, odkąd tylko został zmuszony wykonać jedno z ostatnich poleceń Morthona, dotyczące przyprowadzenia do zamku starca imieniem Garnod. Nephogi doskonale zdawał sobie sprawę, jak zostanie potraktowany poczciwy czarodziej, dlatego prosił, by komuś innemu zlecił to zadanie, jednak bycie najlepszym strażnikiem na dworze miało swoje minusy.

Białowłosy elf strzepnął z szaty kurz i ruszył w kierunku sali tronowej zamku Gilu foletto, chcąc zameldować Morthonowi o tym, co zaszło w lochach. Minął stojącą przy oknie córkę króla, zapatrzoną w zachód słońca, nie kłopocząc się powitaniem, gdyż ta kobieta żyła w swoim własnym świecie – nigdy nie odpowiadała. Jedyny realny kontakt miała z nią Tessione i jej matka, jednak druga kobieta zmarła w niewyjaśnionych okolicznościach. Na dworze prawie nigdy się o niej nie mówiło, a gdy i Uzdrowicielka zamknęła oczy na wieczność, Meliera straciła kontakt z rzeczywistością. Oglądała tylko wschody i zachody słońca, pozostając na co dzień więźniem własnych myśli w niewielkiej komnacie, którą przydzielił jej ojciec.

Król Mooger nigdy nie zwracał na swoją pierworodną córkę większej uwagi. Można zaryzykować stwierdzenie, że jedyne, co czuł do dziewczyny to urazę, gdyż to ona, nie Morthon urodziła się, jako pierwsza z bliźniąt. Robiło to z niej przyszłą następczynię tronu, a tego spokojnie nie chciał przeżyć. Robił więc wszystko, by dziecko było wyśmiane i odrzucone, podczas gdy jej młodszego o kilka minut brata eksploatowano i wychwalano pod Królestwo Cytmusa.

Nephogi wszedł do sali tronowej, zbliżył się do trzech tronów i uklęknął na jedno kolano, zgodnie z dworską etykietą. Z przekąsem zauważył, że dla Meliery nawet tronu nie przewidziano.

- Wstań, Strażniku – warknął król, co również było związane ze zwyczajami na dworze, choć doskonale wiedział, że Nephogi przyszedł do jego syna, siedzącego teraz po prawicy wiekowego ojca. – Mów z czym przychodzisz.

Nephogi skłonił głowę, wstając i wyprostowany skierował swe słowa do księcia.

- Twoje polecenie zostało pomyślnie wykonane, książę Morthon – zaczął zaledwie trzydziestoletni elf, jednak widząc radość i podniecenie w oczach odbiorcy wiadomości, zmienił ton wypowiedzi. – Niestety, nie udało nam się dotąd uzyskać interesujących cię informacji, panie – powiedział, a z każdym słowem można było zaobserwować zmianę w wyrazie twarzy Morthona.

- Dlaczego więc tu stoisz? – zapytał gniewnie książę, a jego oblicze wykrzywił grymas gniewu.

- Jeśli nie chcesz stracić na zawsze interesujących cię informacji, panie, dalsze dociekanie prawdy jest niemożliwe – odparł strażnik, ostrożnie dobierając słowa. Wiedział, że jedynie jego rozmówca rozumie coś z tego, co zostało powiedziane, dlatego musiał uważać, żeby nie oświecić króla.

„Będzie zdrowszy, jeśli się nie dowie” – właśnie tak argumentował swoją decyzję młody książę.

- W takim razie… - zaczął Morthon, jakby wahając się, co może zrobić. – W takim razie dostaniesz nowy przydział – oznajmił, przełknąwszy z trudem ślinę. – Do przybycia nowej Uzdrowicielki możesz odpocząć, później będziesz jej prywatnym strażnikiem, zrozumiano? – zapytał, pewny, że odsunięcie Nephogiego od jego obecnych obowiązków będzie ciosem dla młodego karierowicza.

- Dzięki ci, panie, właśnie miałem poprosić o to stanowisko – odparł elf, pokłonił się przed księciem, po czym skierował się w stronę króla. Przyklęknął przed jego obliczem i ucałował go w rodowy sygnet, po czym wstał i wyszedł, pozostawiając księcia w totalnym osłupieniu.

***

[muzyka] – Two steps from hell – Silent Prayer

Biała postać Fenisce mocno odróżniała się od czarnej sierści Corna, który właśnie wylądował naprzeciw czterech ścian otoczonych przez liściaste drzewa. Opiekun Uzdrowicielki musiał się spieszyć z rozpaleniem ognia, bo jeśli nie, zostanie postawiony przed trudnym zadaniem. Dużo trudniejszym niż tylko utrzymanie jej przy życiu.

Bez zwłoki pegaz zbliżył się do ścian, by choć ochronić Fenisce od zimnego, południowego wiatru, który, jak na złość, znów zerwał się w nieodpowiednim momencie.

- Corn, zostały mi sekundy – mruknęła dziewczyna, przestając utrzymywać kulę ciepła wokół dziecka w momencie, w którym przekroczyli linię pierwszych dwóch drzew. We wnętrzu naturalnej chaty ze skał było ciepło do tego stopnia, że można pomylić pory roku.

- Musisz jeszcze trochę wytrzymać – powiedział pegaz, rozglądając się za jakimiś gałęziami, ale ziemia była zupełnie czysta i pokryta kilkucentymetrową trawą.

- Już nie mogę – szepnęła Uzdrowicielka, a w tym samym momencie ostatni włos z jej głowy utracił swoją barwę. Dziewczyna zemdlała natychmiast, spadła z grzbietu pegaza i powoli przestała oddychać.

- Fenisce! – rozpaczliwe wołanie rozeszło się echem po sporym obszarze, mogąc być kolejnym zmartwieniem dla skrzydlatego stwora, ale teraz nic się nie liczyło.

Pegaz złapał za krawędź sukni kobiety leżącej przed nim bez życia i pociągnął ją w głąb ich schronienia, orientując się, że to wcale ni były tylko cztery ściany, a całkiem spory labirynt. Był przerażony. Oddychał ciężko, mając niemałe problemy z przesunięciem swojej podopiecznej choćby o kilka cali. Trawa powodowała sporo większy opór, niż lód, czy śnieg, co tylko denerwowało Corna. Serce biło mu w piersi jak oszalałe, a z błękitnych oczu zaczęły spływać powoli słone łzy.

Żyj, Fenisce, żyj – prosił w myślach, wzywając boginię Sinocardę, która według legendy miała być twórczynią feniksów. Błagał o pomoc.

- Czy to Uzdrowicielka? – zapytał nieznany mu głos kobiecy, lecz zanim zdążył zareagować obok niego przemknęła niewielka postać, którą w pierwszej chwili pomylił z elfem. Drobna dziewczyna wzięła na ręce białą Uzdrowicielkę i nie patrząc na jej towarzysza skierowała się gdzieś w głąb labiryntu. Zdezorientowany Corn podążył za nią, próbując rozpoznać, kim mogła być dziwna kobieta.

Nim się obejrzał, dotarł do środka budowli. Niska dziewczyna położyła Fenisce na trawie i sprawdziła, czy Uzdrowicielka oddycha. Gdy upewniła się, że tak nie jest, wstała i wyciągnęła przed siebie obie dłonie. Po chwili z palców wypłynął strumień ognia i owinął się wokół jej nadgarstków, nie robiąc przy tym nikomu, choćby najmniejszej krzywdy. Corn patrzył na to, jak zahipnotyzowany, nie mogąc się poruszyć. Dziecko na jego grzbiecie znieruchomiało, przestając gaworzyć. Nieznajoma skupiała na sobie uwagę, wcale tego nie chcąc. Po chwili spore pierścienie z ognia zostały skierowane na białą postać kobiety leżącej bez życia na trawie, przez co jej ciało szybko zajęło się płomieniami.

Dopiero, gdy cały ogień przeszedł z rąk nieznajomej, Corn zorientował się, co się dzieje.

- Co ty robisz?! Przecież lekki podmuch wiatru może ją teraz zabić! – wykrzyknął, nie śmiąc podejść do palącego się ciała jej opiekunki. Jeden podmuch, szybszy ruch powietrza i jakaś część ciała Fenisce może zniknąć, a z nią umrzeć cała reszta.

- Gdybym jej nie spaliła, sama by się zabiła – warknęła dziewczyna, odchodząc od płonącej Uzdrowicielki. – Nie podchodź – warknęła, widząc, że pegaza ciągnie do płonącej kobiety. – Jeśli choć cząstka jej prochów zniknie, to już się nie odrodzi – dodała, siadając w kącie i przymykając oczy.

Corn przyjrzał się jej, próbując odgadnąć, co to wiotkie ciało kryło w sobie. Na pozór delikatna skóra, błyszczała w słońcu niczym łuski. Włosy sięgały jej odrobinę poza podbródek, a kolor miały fioletowy niczym śliwki, spadające z drzewa. Była opalona, a twarz miała ogorzałą od wiatru, jak gdyby większą część życia spędziła goniąc go na morzu. Ubrana w jasnofioletową koszulę bez rękawów i przyległe do ciała nogawice, podobnego koloru. Zdziwiony brakiem sukni, jaką nakazywała nosić moda i dworska etykieta, podszedł powoli do dziewczyny, wyglądającej na śpiącą i przysiadł obok niej.

- A co z wiatrem? – zapytał, patrząc z żałością na płomienie, trawiące bezkarnie ciało Uzdrowicielki. – Przecież jakikolwiek podmuch może zabrać ze sobą jakąś jej część – powiedział, odwracając głowę w stronę poruszającego się niespokojnie dziecka.

- Nie przepuścimy tu wiatru – odezwał się nagle czyjś głos, lekko zachrypnięty, pełen dumy, swego rodzaju majestatu i jakby wiekowy, dochodząc do uszu zebranych z góry. Gdy Corn spojrzał na sufit zbudowany z gałęzi i liści, ujrzał cztery pary brązowych ślepi, o zielonych białkach. Widok był dość przerażający, zwłaszcza, gdy nie wiedziało się, z czym ma się do czynienia. Pegaz parsknął niespokojnie, a dziecko na jego grzbiecie zakwiliło przestraszone.

- To Drzewce – oznajmiła kobieta, otwierając fioletowe oczy o podłużnych źrenicach. – Są strażnikami tego miejsca i moimi przyjaciółmi – dodała, opierając się o ciemnoszarą ścianę labiryntu. Pegaz, rzuciwszy niepewne spojrzenie na rozbawione oczy drzew, parsknął ponownie, trochę uspokojony. Stare podania mówiły, że gdzieś jeszcze żyją opiekunowie drzew i krzewów, jednak za czasów życia tego, czy poprzedniego pokolenia, nikt ich nie widział, a teraz Corn miał okazję poznać bliżej aż czwórkę tych niesamowitych obrońców lasu.

Tak zajęty był obserwowaniem Drzewców, że nie zauważył, kiedy nieznajoma wstała i wzięła na ręce kwilące dziecko.

- Gilu foletto – skrzywiła się, widząc spiczaste uszy i jaśniutkie włosy chłopca. Z wyraźną niechęcią odłożyła dziecko na trawę, po czym zajęła się rozsiodłaniem pegaza. – Skąd Uzdrowicielka ma to dziecko? – zapytała dziewczyna, z pewnego rodzaju odrazą biorąc chłopca na ręce i kładąc na koc, wyciągnięty z jednego z juków.

- Znaleźliśmy chłopca – oznajmił pegaz, spoglądając przez skrzydło na szczątki ciała jego pani. – Wybacz mą wścibskość, ale jeszcze nigdy na Zajrydzie nie widziałem takiego kogoś jak ty. Jesteś człowiekiem? – zapytał, zwracając ciemny pysk w stronę, siedzącej znów pod ścianą, dziewczyny.

- Och, nie! – zaśmiała się, odsłaniając przy tym mocno zaostrzone zęby. O ile Cornowi było wiadomo, ludzie pojawili się na Sinocardzie zaledwie kilka wieków wcześniej i założyli osadę Gebre na terenie smoków. Nikt nie wiedział, skąd te osobliwe stworzenia mogły się wziąć, ani czy też zamierzali zostać na dłużej, lecz dopóki nikomu nie przeszkadzali, dopóty mogli mieszkać na sąsiednim kontynencie. – Jestem Carpene – odparła, patrząc znacząco na swojego rozmówcę.

- Ale przecież Carpene w staro-ledmońskim znaczy tyle, co…

- Fioletowa Łuska.

18 376 wyświetleń
217 tekstów
10 obserwujących
Nikt jeszcze nie skomentował tego tekstu. Bądź pierwszy!