Menu
Gildia Pióra na Patronite

Nie czyni nas "człowiekiem" to kim się urodziliśmy albo kim się staliśmy a jacy jesteśmy....

Ancyk

Prolog
DZIEŃ PRZEMIANY.
15 sierpnia 1780 roku,
Miasteczko Słone, godzina 18:43.

Tego pamiętnego dnia byłem umówiony z dziewczyną na 19:00 przy naszym klonie. Zostało mi jeszcze piętnaście minut do umówionego czasu a nawet nie wyszedłem z domu. Ojciec – Joshua Connoly – kazał mi przed wyjściem posprzątać zbrojownie. Pewnie jesteście ciekawi po co komu w domu zbrojownia? Nasz „ród” – jak mawiał mój ojciec – znany był z doskonałych wojowników którzy po mistrzowsku posługiwali się bronią białą taką jak miecze i katany. Ja szkolony byłem przez ojca od 7 roku życia i już dość dobrze posługiwałem się kataną, szablą i rzymskim – mieczem obusiecznym. Osobiście preferowałem nie dawno udoskonaloną broń palną , jednak Joshua zabronił mi pokazywać się publicznie z tą – jak nazywał pistolety i strzelby – haniebną bronią.
Gdy odłożyłem na miejsce ostatnia katanę jak najszybciej wybiegłem ze zbrojowni w kierunku bramy rodowej posesji.
- Ojcze skończyłem sprzątać zbrojownie i teraz wychodzę spotkać się z Lily ! – krzyknąłem do ojca mijając go w biegu.
On tylko spojrzał na mnie i pokiwał głową mamrocząc coś cicho pod nosem. Brzmiało to bardzo podobnie jak: „Ach, ta młodość. Musi się wyszaleć”. Lub jakoś podobnie ale po tylu latach nudnego życia nie jestem pewny czy mówił tak naprawdę czy tylko usłyszałem to co chciałem w danej chwili usłyszeć.
Po tym jak wybiegłem z terenów posesji skierowałem się na wschód. W głowie głębiła mi się tylko jedna myśl – Lily. Chciałem się z nią jak najszybciej zobaczyć ponieważ przez moje – ostatnio dziwnie częste - treningi z ojcem widywaliśmy się niezwykle rzadko. W czasie biegu po obu moich stronach „migały” mi bogato zdobione budynki. W miarę jak oddalałem się od środka miasta domy stawały się coraz biedniejsze. W końcu miejsca okazałych willi zajęły proste chatki budowane z gliny i pokryte strzechą. Minąłem ostatnią zabudowę i wybiegłem na otwarta przestrzeń.
Stanąłem aby złapać oddech i rozejrzeć się po okolicy. Wzrokiem szukałem wielkiego drzewa, to właśnie pod jego cieniem miała czekać na mnie Lily. Dość szybko znalazłem to za czym się tak zachłannie rozglądałem. Jak tylko poczułem, że mogę już spokojnie oddychać, pobiegłem w dalszą drogę.
Gdy tylko klon ochronił mnie przed promieniami Słońca zorientowałem się, że jestem na miejscu. Oddychałem jakbym był po ciężkim treningu z ojcem. Oparłem dłonie na kolanach i zacząłem zwalniać oddech.
Nie wiem ile w takiej pozycji spędziłem czasu. Do świata rzeczywistego pomógł mi wrócić czyjś ciepły i delikatny dotyk. Zaraz potem do moich uszu dobiegł tak oczekiwany głos.
- Witaj Archi.
Na moim policzku poczułem ciepły dotyk ust Lily.
– Stęskniłeś się za mną? – spytała tak drogim mi głosem.
Na dźwięk tych słów na moich ustach pojawił się uśmiech. Postanowiłem się z nią podroczyć.
- Nie za bardzo, wiesz byłem zajęty treningami. Ale zawsze miło mi cię spotkać.
Wyszło idealnie, taki nonszalancki ton. Nie odpowiedziała nic na moje słowa. Miałem nadzieje, że wyczuła to, że tylko się z nią drażnię. Jednak dość długo się nie odzywała. Postanowiłem się odwrócić. To co zobaczyłem wywołało u mnie nie kontrolowany wybuch śmiechu.
Na wprost mnie stała dość – STOP ! Wróć w tej chwili ! – bardzo ładna dziewczyna. Miała długie kasztanowe włosy i brązowe oczy. Mały – w tej chwili zadarty – nos i śliczne usta. Na jej twarzy gościł grymas jak u małego dziecka, któremu matka powiedziała, że jest niegrzeczne i ma się natychmiast uspokoić. Ona gdy zobaczyła, że się z niej śmieje odwróciła się tylko w drugą stronę i zrobiła obrażona minę (dziś tak zwany „foch”), czym jeszcze bardziej mnie rozśmieszyła.
Gdy tylko się uspokoiłem (czytaj: przestałem się śmiać), objąłem ją rękoma w tali. Po czym szepnąłem jej do ucha:
- Przepraszam Lily. Przecież wiesz, że bardzo za Tobą tęsknie za każdym razem gdy tylko stracę cię z oczu choćby na pięć minut.
Dalej się do mnie nie odezwała. Jej mięśnie dalej były napięte, spojrzałem na nią – dalej miała zaciętą minę. Lecz gdy tylko wyczuła, że na nią patrzę na jej usta pojawił się pół uśmiech. Spojrzała na mnie.
- Czy cię to tak bardzo bawiło ? – spytała. W jej głosie dało się wyczuć złość i coś jeszcze. Czyżby podstęp ?
Tak. Jednak głośno powiedziałem:
- Nie, to wcale nie było śmieszne. Przepraszam.
Poczułem jak jej mięśnie się rozluźniają. Z jej twarzy zniknęły jakiekolwiek ślady złości lub gniewu. Coś mi tu nie pasowało.
Odwróciła się do mnie i zobaczyłem jak się szeroko uśmiecha. Tą swoją nagłą zmianą nastroju na moment zrzuciła mnie z „siodła”. Zdębiałem. Lily widząc moją reakcje zaczęła się śmiać.
- Teraz ci już na pewno… wybaczam, wyrównałam rachunek… – wydukała między kolejnymi napadami śmiechu.
„A więc taka z ciebie cwana lisica.” – przeleciało mi przez myśl.

* * *

Resztę czasu, który z nią przebywałem przeleciał bardzo szybko. Ja leżałem pod naszym drzewem oparty o jego pień a ona przytulała się do mojej piersi. Rozmawialiśmy o naszej wspólnej wymarzonej przyszłości. O tym gdzie będziemy mieszkać i jak damy naszym dzieciom na imię.
Gdy słońce zaczęła ustępować miejsca księżycowi postanowiliśmy, że – niestety – musimy już wracać do naszych domów ponieważ ostatnio w naszym miasteczku nie jest spokojnie.
Po tym jak tylko odprowadziłem ją pod same drzwi udałem się powolnym krokiem w stronę mojego domu. Kilka metrów przed bramą posesji nagle się zatrzymałem.
Za rogu było słychać jakieś hałasy – jak by bójka – oraz krzyki jakiegoś mężczyzny. Rzuciłem się biegiem bez uprzedniego zastanowienia się, jednak po paru krokach gwałtownie się zatrzymałem. Sam nie wiem czemu ale nie za bardzo miałem ochotę tam iść. Nie to żebym był tchórzem – tego nie można było o mnie powiedzieć.
Kłóciłem się sam ze sobą. Moje serce nie zgadzało się z głową. Kłótnia była bardzo zażarta. Serce mówił abym natychmiast pobiegł pomóc temu kto w tej chwili obrywa. Głowa natomiast uparcie twierdziła, że nie powinienem: wtrącać się w kogoś sprawy lub porachunki.

Jak bardzo teraz żałuje, że posłuchałem serca !

Gdy wybiegłem zza rogu ujrzałem okropny widok. Na środku drogi leżało dość duże ciało. Było ono całe umazane we krwi. Z daleka wyglądało ono na ciało mężczyzny. W jego pobliżu nie było żywej duszy. Podbiegłem do niego i upadłem na kolana. Dwoma palcami zbadałem puls – niestety było za późno aby pomóc temu człowiekowi.
Nagle za moimi plecami coś się poruszyło. Odwróciłem się gwałtownie ale niczego ani nikogo nie zobaczyłem. Za moimi plecami znów coś się poruszyło. Ogarnął mnie lęk. Czy to ta sama istota, która zabiła człowieka leżącego obok mnie? Czy ja też tak skończę?
- Kim jesteś i czego chcesz ? ! – krzyknąłem na istotę, która bez wątpienia mnie teraz obserwowała. Czułem to.
Nagle z ciemności dało się słyszeć czyjś szyderczy śmiech. Brzmiał on tak jakby jej posiadacz doczekał się czegoś na co b-a-r-d-z-o długo musiał czekać. Bez jakiegokolwiek ostrzeżenia poczułem silny cios w tylną część czaszki. Ból pozbawił mnie kontroli nad swoim ciałem. Upadłem jak kłoda na zimną drogę. Czułem jak cała siła uchodzi ze mnie, jakby ktoś „wysysał ją przez słomkę”: powoli i niebłagalnie.
- Długo na ciebie musiałem czekać Archivaldzie Connoly, wnuku mordercy.
Nie zrozumiałem o czym mówi ta dziwna i przerażająca istota. Nie mogłem zebrać się do należytego stanu. Ostatnią rzeczą jaką zarejestrował mój umysł był oddalający się dźwięk kroków i jakiś tajemniczy dźwięk jakby. . . szum skrzydeł. Zemdlałem.

* * *

Tak właśnie rozpoczęło się moje długie życie. Tak stałem się potworem, którego panicznie bali się ludzie. Tak oto narodził się kolejny Upadły Anioł przez ludzi zwany po prostu – demonem.

724 wyświetlenia
24 teksty
0 obserwujących
  • Wilk89

    19 August 2010, 19:31

    Niezłe ;)